Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, wielbicielem i znawcą sztuk – muzyki, plastyki, filozofii…
Był Pan muzykologiem i pracował w Programie Trzecim Polskiego Radia. Jak doszło do tego, że zajął się Pan w tym czasie także sztukami plastycznymi?
Plastyką interesowałem się od dziecka, wyniosłem z domu rodzinnego podstawową wiedzę na ten temat, zdobytą głównie podczas wertowania rodzinnej ogromnej biblioteki, w której najwięcej było pozycji w języku niemieckim. Po domu walało się mnóstwo albumów wydanych jeszcze w XIX stuleciu, ilustrowanych bogato, lecz głównie w czerni i bieli. Tak nabyłem jako takie przeciętne otrzaskanie w zabytkach i zbiorach. Poważnie zaczęło się od tego, że w początku lat siedemdziesiątych XX wieku mój ówczesny krakowski przyjaciel, nieżyjący już niestety od wielu lat, późniejszy profesor Akademii Sztuk Pięknych, Zbysław Maciejewski, wprowadził mnie do paru pracowni młodych warszawskich plastyków, gdzie w przyjemnością się zadomowiłem. Pierwszy zaproponował mi, żebym napisał o jego malarstwie tekst do katalogu wystawy, słynny dzisiaj artysta Łukasz Korolkiewicz, a ponieważ mój szkic się spodobał, posypały się dalsze zamówienia; gdyż wówczas nie było, tak jak to jest dzisiaj, zbyt wielu interpretatorów sztuki współczesnej; a poza tym byłem kimś nowym. Zacząłem wówczas analitycznie podchodzić do dzieł sztuki i po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że warto tę miłość usankcjonować formalnymi studiami. Pracując na pełnym etacie w radiu rozpocząłem studia w Instytucie Historii Sztuki UW i ukończyłem je terminowo nie opuszczając niemal żadnych zajęć. W przeciwieństwie do wszystkich moich poprzednich prób uniwersyteckiego kształcenia, historia sztuki okazała się takimi właśnie studiami, o jakich marzyłem. Był tam wówczas szereg wybitnych uczonych, których wykładów słuchało się z zapartym tchem; Jan Białostocki, Adam Miłobędzki, Maria Poprzęcka, Juliusz Chrościcki, Andrzej Grzybkowski, Tadeusz Jaroszewski, Teresa Mroczko, Piotr Skubiszewski to byli profesorowie tamtych lat, wszyscy prowadzący zachwycające, niezapomniane wykłady. Ze szczególną sympatią wspominam też niezwykle rzetelne zajęcia ze sztuki średniowiecza prowadzone przez, wówczas doktor, Katarzynę Zalewską. To byli, a niektórzy jeszcze są, prawdziwi wielcy uczeni, i wszyscy mają swoje miejsce w moim sercu. W ciemnej sali pojawiały się wyświetlane na ścianie arcydzieła z komentarzem najwyższej klasy; my przynosiliśmy i zapalali małe świeczki na ławkach, by móc notować słowa mistrzów. Niezapomniane wrażenia, człowiek czuł się jak w kinie najwyższego formatu. Nigdy i nigdzie nie przeżyłem tak wspaniałych lat, chętnie bym je powtórzył. Środowiska historyków sztuki trzymałem się przez długi czas, i wiem dobrze, że żadne inne równać się z nim nie może, ale w końcu przyszła pora zająć się własną twórczością i musiałem się nieco odsunąć od świata, a tymczasem związałem się z ówczesną Akademią Muzyczną Fryderyka Chopina, gdzie wykładam do dziś filozofię sztuki, a wykładałem także przez wiele lat jej historię.
Które dziedziny sztuki pociągają Pana najbardziej?
Przez całe życie jestem związany z muzyką i z literaturą, natomiast ze sztukami plastycznymi nie jest tak łatwo; okresowo przechodziłem gorączkowe miłości do wszystkich po kolei i nie ma takiej sztuki, która byłaby obca mojemu sercu. Początkowo najbliższa była mi architektura, i to średniowieczna, bo wciąż pozostawałem pod ogromnym wrażeniem kilku długich prywatnych objazdów po wielkich katedrach Francji, Niderlandów i Niemiec, to były podróże, które kontynuowałem całe życie i gdyby mi teraz zaświtała możliwość zobaczenia jeszcze kilku nieznanych mi katedr, tak jak stoję wyszedłbym z mieszkania na ich spotkanie, bez chwili zastanowienia. Wciąż czuję potężny głód i bezmiar nienasycenia dziełami sztuki i wiem, że będę w takim poczuciu umierać. Powtórzę jeszcze raz: to, co w życiu spotkało mnie najwspanialszego, to były studia na historii sztuki. Jednak w dalszym latach poczułem, że to jeszcze nie to, czego szukam, że potrzebuję pewnej bardziej ogólnej syntezy, pewnego własnego podsumowania wszystkiego i zwróciłem się ostatecznie ku filozofii sztuki jako najbardziej ogólnej, lecz esencjalnej teorii. Znalazłem ten swój grunt późno, ale ostatecznie, i zrozumiałem, że wszystko, co przeżyłem poprzednio, konsekwentnie wiodło mnie do tego punktu, w którym jestem, do spojrzenia na sztukę, na wszelką sztukę, z punku widzenia filozofii, nie estetyki, lecz ontologii czy etyki, do tej najgłębszej problematyki, która mnie prowadziła i ostatecznie całkiem zaanektowała.
Jakie problemy z zakresu sztuki nazywa Pan filozoficznymi?
Dam przykład takiego filozoficznego spojrzenia, żeby było jasne, jaka strona sztuki mnie pociąga.
Zacznijmy tak: człowiek jest istotą, która zawsze dąży do przekroczenia samego siebie i będzie tę potrzebę realizował w jakiejkolwiek dziedzinie działa. A więc także w sztuce. Niemal każdy artysta dąży do stworzenia czegoś lepszego niż poprzednio, czegoś więcej, czegoś, czego nie było w jego dziełach poprzednich. Lecz nie jest dobra taka postawa, która nakłania do tego, by stworzyć coś, czego jeszcze nie było, gdyż faktycznie działa mechanizm odwrotny: to sztuka sama się rozwija, a artysty potrzebuje tylko jako narzędzia swoich przemian i swoich osiągnięć. To oczywiste, bo pokolenia artystów mijają, a sztuka rozwija się nadal. Ten właśnie trop powinien regulować naszą drogę dążenia do postępu. Sztuka, jako odbicie istotowych cech charakteru człowieka, także dąży do przekroczenia samej siebie i to dzieje się oczywiście różnie w różnych sztukach i epokach. Architektura, królowa sztuk, która łączy w sobie wszystkie możliwe aspekty dzieł sztuki, z żadnych nie rezygnując, nawet w swych najdoskonalszych osiągnięciach nie potrafi przekroczyć samej siebie. Można by oczywiście twierdzić, że wszelkie znakomite budowle o charakterze czysto technicznym, inżynierskim, przekraczają granice sztuki, ale jednak idzie o inne granice, artystyczne, a w architekturze przekroczenie własnej istoty nie jest możliwe, bo wszelkie budowle uciekające od użytkowości przestają mieć swoją wagę w zakresie treści, stają się po prostu bibelotem w jakiejś aglomeracji. Architektura nie może się wyzbyć funkcjonalności, bo ta leży w jej istocie. Podobnie jest z muzyką, która nie może się wyzbyć tego, co w niej jest jądrem, czyli brzmienia; a jednak mamy dzieło polegające na ciszy (4’33” Cage’a), można by więc rzec, że tu muzyka rzeczywiście przekracza samą siebie w swej najgłębszej istocie, lecz jest to tylko jeden przykład graniczny, nic więcej, za to nieprawdopodobnie ciekawy od strony teoretycznej i filozoficznej. Podobnie mamy już dzisiaj do czynienia z „plastyką pozasiatkówkową” (czyli taką, której nie można zobaczyć, choć należy ona niewątpliwie do plastyki), muzyczne dzieło Cage’a jest więc odpowiednio przykładem muzyki „pozabębenkowej”. W zakresie malarstwa, a szczególnie rzeźby, można by przytaczać liczne przykłady przekroczeń granicy własnych możliwości. Były próby tworzenia obrazów za pomocą ujarzmionych żywiołów, ognia, wody i powietrza, Ivesa Kleina. Są rzeźby, które przekraczają granicę ruchu, innym sposobem u Boccioniego, innym u Caldera. Są także rzeźby powietrzne (Archipenko) etc. Są wielkie instalacje, które wykraczają poza wszelkie klasyfikacje, jak wieże spacjodynamiczne Nicolasa Schaeffera, wielkie aranżacje przestrzenno-krajobrazowe jak sztuka ziemi Smithsona, opakowania Christa, maszyny Tinguely’ego czy choćby Abakany naszej wielkiej artystki. To są wszystko fascynujące dokonania i zjawiska.
Podaje Pan bardzo różne przykłady, ale co je łączy?
Łączy je bardzo wiele, lecz przede wszystkim tendencja do przekraczania siebie i ludzkiego wyobrażenia o sztuce. Należałoby wszystkie dzieła tego typu ująć jednym terminem i taki właśnie termin ukuł mój parę miesięcy temu zmarły przyjaciel, Marcin Błażewicz, który dla własnej muzyki stworzył pojęcie „transmodernizm”. Kiedy mi tę koncepcję przedstawił, zaproponowałem mu, a raczej poprosiłem go o to, by pozwolił mi zastosować ten termin do dzieł innych gatunków sztuki, które mnie interesują i Marcin się entuzjastycznie zgodził. Wkrótce potem UMFC opublikował moją książkę Abstrakcja i przestrzeń. Szkic o ekspansji myśli i sztuki (2017), którą Marcin Błażewicz łaskawie pochwalił, na czym mi bardzo zależało, jako że to on jest autorem tego stylowego określenia. Błażewicz nazwał swoją muzykę transmodernistyczną w tym rozumieniu, że przekracza ona wszelkie ograniczenia i niedoskonałości tak okrzyczanego w ostatnich czasach postmodernizmu. Myśląc nad trafnością pojęcia transmodernizm zauważyłem, że znakomicie można je odnieść do wszelkich dzieł, których najgłębszy sens polega na przekroczeniu barier, jakie zakreślała dotychczasowa sztuka. Mówię dotychczasowa, ale mam przy tym na myśli nie tylko niektóre artystyczne dokonania ostatnich lat, lecz także i na przykład dzieła twórców nawet jeszcze z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, które rzeczywiście już wówczas przekroczyły swoim rozmachem (fizycznym i intelektualnym) zwyczajowo przeznaczone dla sztuki obszary. Kompozycje Marcina Błażewicza przekraczają nie tylko wszelkie założenia epoki postmodernistycznej, ale także i przede wszystkim rozmiar stosowanego zwykle w muzyce napięcia i ekspresji, która przekracza granice muzycznego wyrazu; myślę głównie o jego utworach na wielkie zestawy perkusyjne (Arista, Ineffabile, Kundalini), ale nie tylko. Wieże spacjodynamiczne Schöffera przekraczają możliwości ludzkiego odbioru, są jakby skierowane w kosmos. Abakany zdecydowanie przekraczają to, co rozumiemy przez pojęcie tkaniny, swoją kubaturą, mięsistością, a przede wszystkim siłą wyrazu, łączą tkaninę z rzeźbą. A czy obrazy wyliczania, że je tak określę, Romana Opałki, nie przekraczają zakresu malarstwa? Przecież wchłonęły w swój obszar liczne pozamalarskie i pozaartystyczne wątki, włącznie z życiem autora! Tak rozumiem transmodernizm i mam nadzieję, że ci myśliciele, którzy przyjdą po nas rozwiną także ten wątek refleksji nad sztuką, zwłaszcza że zwiększony tymczasem dystans pozwoli dostrzec pewne tendencje w bardziej syntetyczny sposób. Szczególnie w muzyce warto by się zastanowić nad tym, co jeszcze dołączyć do tego kierunku, biorąc też pod uwagę jego wcześniejsze zapowiedzi w historii muzyki. Należałoby tę transmodernistyczną tendencję wyprowadzić, jak wszystko, od Beethovena przez Brahmsa, Mahleray i Szostakowicza do Messiaena i innych. Na pewno też wiele do powiedzenia ma w tym zakresie współczesny teatr. Oczywiście nie cały dorobek wymienionych twórców, a jedynie wybrane dzieła można uznać za transmodernistyczne. I oczywiście liczne krzyżówki sztuk, których nieraz nie sposób zaklasyfikować.
Wydaje mi się, że Pańskie interpretacje zmierzają ku temu, że współczesna sztuka ogarnia coraz to nowe i szersze horyzonty…
Właśnie! Przede wszystkim idzie w tym wypadku o przestrzeń. W swojej książce Pejzaż nadziei. Historyczny rozwój muzyki jako proces o charakterze teleologicznym (2010) pokazuję, w jaki sposób muzyka, sztuka ze swej istoty czasowa, coraz śmielej i efektywniej zagarnia i włącza w swój zakres przestrzeń. XX stulecie było czasem, w którym przestrzeń została dowartościowana, również przez sztukę, jako obszar wzmożonych studiów i badań, w tym także (co lubię) czysto spekulatywnych. W =estetyce trend ten został zdokumentowany konferencją i książkowym wydaniem materiałów przez prof. Krystyną Wilkoszewską z UJ pod znamiennym tytułem Czas przestrzeni (Kraków 2008). Rzeczywiście, XX wiek był wielkim atakiem sztuki na przestrzeń międzyludzką w nowym rozumieniu, ogólnospołecznym, anektującym dla sztuki tereny dotąd przez nią niemal niezauważane. Doskonałym przykładem takich działań był swego czasu cykliczny Festiwal Teatrów Ulicznych stworzony przez Alinę Obidniak w Jeleniej Górze, gdzie chętnie w latach osiemdziesiątych bywałem. Ale ta tendencja dotyczy nie tylko przestrzeni zewnętrznych, ale także wewnętrznych obszarów naszego ducha, które sztuka nagle dojrzała i ogarnęła. Muzyka na przykład, która wedle mojej koncepcji (Pejzaż nadziei) od początku rozwijała się według porządku geometrycznego, świadomie odkryła przestrzeń na przełomie XVIII i XIX wieku (Beethoven) i w XX stuleciu podąża dalej tym tropem włączając z swój zakres wszelkie inne możliwe przestrzenie, jak elementy innych, pozaaudialnych sztuk, matematyki czy kosmologii, współpracuje z medycyną, anektuje do dzieł rozmaite odgłosy z najróżniejszych sfer itd.
Nie tylko w muzyce tak się dzieje…
Oczywiście w tym wszystkim prym wiedzie plastyka, której pomysłowość wciąż na nowo nas zaskakuje. Rozmaite uliczne akcje, działania w środkach komunikacji miejskiej, wykorzystywanie różnych przestrzeni bynajmniej do sztuki nie przewidzianych, na przykład w Warszawie na stacji metra Marymont przez wiele kolejnych miesięcy znani plastycy zagospodarowywali swoimi pomysłami i dziełami ogromną powierzchnię. Sztuka pozasiatkówkowa rysuje na globie ziemskim figury geometryczne posługując się kurierami przewożącymi paczki pomiędzy rozrzuconymi miejscowościami. Posługując się internetem organizuje się absurdalne czy abstrakcyjne działania w przestrzeni publicznej, angażując do współdziałania nieświadomych co do intencji i konsekwencji ludzi. Z tradycyjnego punktu widzenia należałoby właściwie zapytać, co to ma wspólnego ze sztuką. Ale odpowiedzi na to pytanie, bardzo liczne, zwykle udowadniają, że owszem, tego typu działania mają liczne sensy, choćby czystą przyjemność i zabawę, które zawsze się z odbiorem sztuki wiązały. Sam jestem zwolennikiem sztuki o głębokim wymiarze duchowym, ale muszę przyznać, że mimo to liczne pomysły współczesnych plastyków naprawdę mnie wciągają, szczególnie że każdy przypadek dzieła, które wnosi coś nowego, zaskakującego, stwarza także nowe szerokie pole do interpretacji, do teoretycznych rozważań, no a tutaj już jestem na własnym polu.
Mimo wszystko jednak uważam, że sztuki plastyczne są obecnie w trudnej sytuacji. Plastyka nie jest aż tak abstrakcyjną sztuką jak muzyka, która w każdej sytuacji do tej pory potrafi się wybronić. Pole manewru wizualnością jest węższe i niebywale wyeksploatowane. Należy się zgodzić z tymi, którzy protestują przeciwko realizmowi, bo każdy garnek na świecie został obmalowany już wielokrotnie i rzeczywiście niewiele można się podziewać po realizmie, a nawet trudno już wierzyć, że jakiś geniusz tysiąc razy namalowany garnek zobaczy na nowo, inaczej. Ale z drugiej strony sztuka „myśli” za człowieka i nigdy dotąd tak nie było, by nowa cywilizacja i nowa kultura nie znajdowała własnej drogi; jednak to by oznaczało, że trzeba zbudować cywilizację od nowa, a co za tym idzie znów popełnić wszystkie te same błędy, które poprzednie cywilizacje doprowadziły do upadku. Więc wydaje się wygodniej wierzyć w tę pochopnie wyprowadzoną z Hegla przepowiednię o końcu czasów. Końcu czego? Sztuki? Człowieka? Globu? Wszechświata? Na to się nie zanosi, raczej na koniec kultury zachodniej, która coraz wyraźniej w piętkę goni. Choć wielu sądzi, że dla nas nie jest to w zasadzie ważne, ponieważ czy zniknie cały glob, czy tylko kolejna cywilizacja, tak czy inaczej zawsze to o nas chodzi, to osobiście jednak myślę inaczej, ważny jest świat, ważna jest ludzkość, bez względu na nas samych i przyznaję, że bardzo mnie ciekawi, co się będzie działo na tym globie nie za sto lat, ale za lat dziesięć tysięcy. No i proszę, jak blisko od sztuki do praw ostatecznych! Dlaczego? Dlatego, że sztuka należy do najważniejszych zjawisk z bycie gatunku, czy sobie z tego zdajemy sprawę czy też nie.
A jak się Pan odnosi do sztuki wyprowadzanej z internetu, elektronicznej, związanej z nowymi mediami?
Nowe media bardzo mnie interesują, tylko że raczej na razie ciekawych nie zauważyłem. O internecie mam wyrobione zdanie, pisałem o tym w tomie moich szkiców Entropia kultury. Sztuka w ponowoczesnej pułapce (Warszawa 2009), ale od tamtej pory nieco rozszerzyłem swoją opinię. Internet sam w sobie byłby znakomitym medium, gdyby człowiek umiał utrzymać w nim porządek, bo na razie to przede wszystkim nowy wymiar bałaganu. Oczywiście nie wyłącznie, ale, jak we wszystkich kompleksowych zagadnieniach, ludzkość sobie niemal z niczym nie radzi. Sztuka związana z internetem wygląda szczególnie blado i niepoważnie. A cały ten świat wirtualny wnosi w moim odczuciu dwa podstawowe zagrożenia, obok wszystkich, o których powszechnie się mówi. Pierwsze to nadmiar zbytecznych informacji, ale widziany ze szczególnego punktu, mianowicie od strony rozwoju intelektu i osobowości. Nasze wnętrze nie rozwija się pod wpływem informacji, decyduje o tym refleksja. Jeżeli otrzymamy dziesięć informacji dziennie, wybierzemy sobie z nich dwie, trzy maksymalnie i dogłębnie je przemyślimy, bez wątpienia przyczyni się to do rozwoju naszego spojrzenia na świat. Jednak jeżeli otrzymujemy dziennie około stu informacji, w dodatku nie tak sformułowanych, żeby nam coś powiedzieć, lecz tak, by nas zaintrygować, ta taka ilość materiału nie tylko nas nie rozwija, ale wręcz wprowadza w naszym umyśle dodatkowy zamęt. Należy więc unikać zaklejania taką papką naszej orientacji w bycie. Druga sprawa jest bardziej ogólna. Kultura wiąże się z pismem, z zapisywaniem wiedzy o tym, co się dzieje dookoła. Historia ludzkości zaczyna się około dwóch i pół tysiąca lat temu, kiedy powstawały pierwsze pisane informacje, wiadomości, notatki, a nawet pierwsze próby literackie. Historia zaczyna się wraz z pismem, ale też z pismem się może skończyć. Kultura pisania upada. Nie myślę o utworach pisarzy, mam na uwadze przeciętnego człowieka, który wystukując kulawe teksty na telefonie czy komputerze, stopniowo, lecz systematycznie oducza się kunsztu pisania. Nie tylko poprawnego pisania, ale pisania w ogóle; znaczki i ikonki zastępują powoli tekst. A sam rodzaj zapisu elektronicznego ma trwałość tylko elektroniczną, są to bańki mydlane, które na naszych oczach pryskają, a kiedy i dlaczego zniknie naraz całość wszelkich elektronicznie zakodowanych treści, tego nikt z nas przewidzieć nie może. I zagwarantować także niczego. Bez wątpienia trwałość tekstu zapisanego nie na odpowiednio przechowywanym papierze, w tysiącach czy nawet milionach egzemplarzy, nie jest może bardziej odporna na wypadki dziejowe, ale niewątpliwie pewniejsza niż „w chmurze”. Jednym słowem stoimy w przededniu świata, który traci umiejętność pisania i przechowywania zapisu. Jeśli ten czarny scenariusz się sprawdzi, to będzie to koniec nie tylko kultury, ale i cywilizacji, i ludzkości. Jak tego uniknąć? Zawsze jest ta sama jedyna recepta: pójść po rozum do głowy, a nie do komputera.
Dziękuje za rozmowę.
Paulina M. Wiśniewska