Aktualności

KL

Prof. Krzysztof Lipka o sobie: Jestem muzykologiem, historykiem sztuki i filozofem. Zwykle szukam terenów, by to wszystko połączyć. Generalnie zajmuję się takimi zagadnieniami jak ontologia dzieła muzycznego, pokrewieństwo sztuk, związki sztuki z czasem i przestrzenią, problem abstrakcji w sztuce. Czynnie uprawiam beletrystykę (w typie nieco filozofującym); bardzo dużo piszę, głównie esejów. Co do hobby to trudno powiedzieć, miałem ich wiele i wciąż zmieniałem. W tej chwili na przykład zajmuję się Dolnym Śląskiem w najszerszym rozumieniu.

  • Muzyka, historia sztuki i filozofia to Pana zawód, ale i pasja. Świat opanowała popkultura, ludzie masowo ulegli sile cywilizacji obrazkowej. Pan reprezentuje wysoką kulturę, która stała się chyba teraz bardziej elitarna niż kiedykolwiek. Z jednej strony mamy tak ułatwiony dostęp do kultury, z drugiej, tak niewielu z tej możliwości korzysta. Dlaczego tak się dzieje?

Tak, świat opanowała popkultura. Jednak sam ten termin pop-kultura już jest nieadekwatny i dla kultury krzywdzący, gdyż w ostatnich dziesięcioleciach to, co jest popularne, stało się od kultury jak najdalsze. Należałoby wynaleźć nowe określenie, które by w sobie łączyło popularność zrównaną z brakiem kultury, coś w rodzaju „pop-anty-kultura”.

Żyjemy w epoce bryku. W roku 1901 Lukács określał swój czas jako epokę eseju; już Hesse spuścił z tonu i w miejsce eseju wstawił felieton; na upadek felietonu skarżył się Adorno. Ja uważam, że mamy epokę bryku, a o dobrym felietonie możemy już tylko pomarzyć. Wiadomości w dzienniku tv to bryk ze stanu polityki w świecie, zupka w proszku to bryk z obiadu, seks przez internet to bryk z seksu, sztuka konceptualna to bryk z prawdziwej sztuki. Żyjemy w epoce bryku.

Cywilizacja obrazkowa nie jest najgorszym złem, ale bezwzględnie stoi niżej od kultury słowa i kultury książki, szczególnie że obrazki są zwykle na zastraszająco niskim poziomie i coraz bardziej obniżają loty. Jest to po prostu koniec formacji kulturowej książki, nie tylko czytelnictwa, bo wokół książki, jej treści i jej materialnego kształtu, z wiekami nadbudowała się potężna sfera cywilizacyjna, która wraz z upadkiem czytelnictwa obumiera. To nie tylko upadek książki, ale wraz z nią szaty graficznej, estetyki druku, życia towarzyskiego, spotkań literackich, wieczorów autorskich i poziomu interpretacji aktorskiej tekstu także.

Powodów tego regresu jest wiele. Głównym zapewne nieodpowiednia polityka wydawnicza, która promuje teksty uważane za pokupne kosztem rezygnacji z misji książki. Mówiąc wprost, drukuje się to, na co rzuci się przeciętny odbiorca, a pomija to, co reprezentuje wyższe wartości. Nikogo przy tym nie obchodzi, czy wyprzedana książka będzie czytana, ważne, że zapełni się kasa. A w domu reprezentacyjna półka. Księgarnie, co prawda, pełne są w tej chwili książek wartościowych, ważnych, arcydzieł wszelkich epok, naukowych i popularnonaukowych żelaznych pozycji, ale co z tego, skoro jest to tylko margines tego, co się publikuje. Nakłady książek wartościowych są małe, a z literatury pięknej nie to się przedaje, co wartościowe, lecz to, czemu towarzyszą aspekty zewnętrzne, na przykład kariera autora zrobiona w innej dziedzinie, często nawet kryminalnej, sprawy otoczone skandalem, niezdrowa ciekawość z powodów obyczajowych etc. Poza tym dręczy mnie pytanie, jak to się dzieje, że w księgarniach liczne pozycje są wyprzedawane, podczas gdy statystyka wykazuje, że przeważająca większość Polaków nie czyta ani jednej książki w roku.

Czy „wysoka” (niepolskie określenie) kultura staje się coraz bardziej elitarna, tego nie wiem. Obserwuję, że młodzi ludzie (moi studenci), nawet najbardziej inteligentni i zdolni, z najlepszych środowisk, od książek stronią. Jak wiem z rozmów z nimi, elektronika też ich coraz mniej przyciąga, najczęściej ograniczają się do kontaktów ze znajomymi, z którymi godzinami wymieniają poglądy o niczym. Osobiście uważam, że wysoka kultura została zepchnięta na margines, podczas gdy na głównej przestrzeni kultury rozpiera się kultura niska. Nastąpiła swego rodzaju zamiana miejsc, nie mniej chyba niż 90% sfery kulturowej zajmuje pop. Prowadzi to do zerwania międzypokoleniowego porozumienia. Jeżeli uda mi się wśród generacji moich studentów znaleźć kogoś ze środowiska, gdzie w domu rodzinnym książki zajmowały dużo miejsca, od razu znajduję z taką osobą porozumienie, jakby nie dzieliła nas różnica bliska półwiecza.

Nawet jeżeli dostęp do kultury jest rzeczywiście otwarty, to jak widać, to nie wystarcza; potrzebna jeszcze instrukcja obsługi i narzędzia konsumpcji. A to może dać wyłącznie wychowanie, dom i szkoła. Domy wyglądają coraz gorzej, bo w coraz gorszej kondycji znajduje się dzisiejsza rodzina, a programy szkolne wypełnione są nie wiem, czym i nie chcę tego krytykować, ale dla mnie to rzecz z jednej strony niezrozumiała, a z drugiej niedopuszczalna, że gdy podczas wykładu wymieniam nazwisko Jana Jakuba Rousseau, to ponad 95% studentów go nie słyszało. Kluczem do wszystkiego jest tylko wychowanie!

Produkcja człowieka to nie narodziny, tylko ukształtowanie. To oczywiście także od strony zewnętrznej musztra czy dryl (różnie rozumiane), ale przede wszystkim wewnątrz rozwój duchowy i intelektualny. Nasze społeczeństwo nie dysponuje dzisiaj żadną instytucją zdolną koncepcyjnie ułożyć i udźwignąć to zadanie. Póki nie zaczniemy społeczeństwa wychowywać, będzie coraz gorzej, nastąpi dalszy upadek kultury, a kultura to nie tylko świadomość narodowa, to także świadomość humanistyczna. Kto nie nabył kultury, jest namiastką człowieka.

  • Pandemia wyhamowała życie kulturalne i artystyczne. Zmieniła tak wiele. Funkcjonowanie sztuki przeniosło się do rzeczywistości wirtualnej. W wielu obszarach zamarło… Co będzie potem?… czy ludzie będą na tyle spragnieni teatru, filharmonii, muzeów, że znów powróci tam wraz z publicznością życie?

Zbyt wiele się dzisiaj zrzuca na pandemię, bo to bardzo wygodne. Nie sądzę, żeby na pandemii szczególnie ucierpiała akurat kultura. Ja sam, i wielu spośród moich znajomych, wykorzystuję ten czas do tego samego, co czynię zawsze, do pracowania nad sobą. Nie przestałem czytać ani pisać, wręcz przeciwnie, mam na to więcej czasu niż przedtem, nie zaprzestałem wykładać w przeznaczonych dla mnie terminach, nie przestałem udzielać wszelkich możliwych konsultacji telefonicznie i mailowo. Muzyki słucham na Mezzo i filmów oglądam z tv więcej, niż miałem na to czas wcześniej. Są chwile, kiedy doceniam rzeczywistość wirtualną bardziej niż przed Covidem.

Na marginesie przyznam, że należę do tych malkontentów, którzy – rozumiejąc i korzystając sporo z narzędzi elektronicznych – od początku przewidywali kłopoty, jakie ze sobą niesie Internet. Już w roku 2010 prowadziłem wykłady na temat zagrożeń, jakie zapowiada świat wirtualny, nazwany przeze mnie wówczas trzecią rzeczywistością obok natury i kultury (TR); co więcej już wówczas studenci nie tylko rozumieli moje stanowisko, ale i sami mnożyli argumenty. Mówiłem wówczas nie tylko o działalności hakerów, o pornografii dziecięcej, o ułatwieniu działalności terrorystycznej, lecz nawet przewidywałem to, że Internet stanie się „nowym wymiarem bałaganu”, czego dzisiaj przykładem coraz gorzej działająca poczta internetowa. Całą tę kwestię omówiłem dokładniej w tomie Entropia kultury. Sztuka w ponowoczesnej pułapce (Wydawnictwo Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, Warszawa 2013).

To prawda, że pandemia dotknęła głównie publiczne placówki kulturalne, jak Pani wspomniała, teatry, filharmonie, muzea. Jest to wielka szkoda dla tych, którzy tam bywają (niezbyt wielki procent). Niestety od dawna i do tych placówek jestem nastawiony dość sceptycznie. Inaczej, nie do placówek, ale do sposobu ich używania. Z jednak strony mamy bowiem w Polsce coraz niższy poziom, na pewno nie muzeów, lecz kina, teatru czy orkiestr. Nic to dziwnego, skoro najwybitniejsze jednostki tylko o tym marzą, by jak najszybciej opuścić nasz kraj, najlepiej zaraz po rozpoczęciu studiów, i kontynuować naukę w przyjaźniejszym klimacie. Z drugiej strony, mamy rzesze widzów i słuchaczy, którzy odwiedzają te placówki tylko po to, by bezmyślnie nadstawiać się pod napływ jakichkolwiek wrażeń, a istota sztuki jest im z gruntu obca i obojętna. Teatr czy filharmonia to mają być świątynie sztuki, dokąd się idzie w odświętnym nastroju i w skupieniu słucha czy ogląda rzeczy cudowne, a nie śpi, zajada słodycze i przepuszcza przez wyłączoną głowę potok obrazów i brzmień.

Tacy przypadkowi odbiorcy zawsze znajdą drogę tam, dokąd wysyła ich snobizm. Żeby tę sytuację zmienić, potrzebne jest znów to samo, wychowanie. Jeżeli się nie weźmiemy za wychowywanie publiczności, szczególnie młodej, to najbardziej rozbuchana działalność publicznych placówek kulturalnych do niczego poza zgiełkiem nie doprowadzi.

  • W ramach cyklu wykładów pt. „Metafizyka muzyki”, wyłożył Pan Profesor własną koncepcję filozofii muzyki.  Historyczny rozwój muzyki postrzega Pan Profesor jako proces o charakterze teleologicznym. Jednak muzyka współcześnie zmierza coraz bardziej masowo w kierunku kultury popularnej. Jak Pan Profesor to ocenia?

Trudno mi tu streszczać moje poglądy na muzykę (w kontekście sztuki i kultury), których wyłożenie w ostatnich latach zajęło cztery spore tomy, chcę jednak zaznaczyć, że to, co tu powiem, to nie wynika tylko z tego, że jestem tym, kim jestem, ale przede wszystkim z tego, że całe życie, od najwcześniejszego dzieciństwa, należę do czynnych odbiorców sztuki, co wyniosłem z domu, a moje wykształcenie tylko dopełniło moją sylwetkę od strony teoretycznej. Idzie mi o to, że nie przemawiam tutaj z pozycji uczonego profesora, tylko z punktu widzenia człowieka, który całe życie poświęcił sztuce i kulturze i dysponuje dużym doświadczeniem i oryginalnymi obserwacjami.

Zatem muszę zacząć od charakteru teleologicznego nie muzyki, ale w ogóle wszystkiego. Należę do nielicznych chyba dzisiaj ludzi, którzy autentycznie wierzą w to, że byt ma swój cel, że świat ma swój cel, ma go cała ludzkość, a co za tym idzie, wszystkie ważniejsze sprawy w życiu człowieka nie są celu pozbawione, a przede wszystkim sztuka i kultura. Co więcej budowanie kultury jest głównym celem i obowiązkiem człowieka, sensem jego istnienie, powodem jego bytu. Po to istniejemy, żeby tworzyć, bo człowiek jest z definicji jednostką i gatunkiem twórczym, który ma za zadanie ciągłe przewyższanie samego siebie. Ale niestety cywilizacja nas psuje. Człowiek jest zepsuty, zagubił swój cel, co powoduje zmierzch zachodniego świata. Nie jest to mój pomysł, co najmniej kilkudziesięciu filozofów od czasów Nietzschego biło na ten temat na alarm. Osobiście chętnie powtarzam pogląd Arnolda Toynbee’ego (choć nie w całości tę jego doktrynę), że to cywilizacja dusi kulturę, że ją zabija, a potem sama na skutek własnej działalności pada. Toynbee przebadał wszystkie cywilizacje, jakie się pojawiały w historii naszego globu i do takiego wniosku właśnie doszedł.

A zatem wracając do muzyki, jest to obecnie sztuka w naszej cywilizacji najmniej skażona. Mam na myśli muzykę klasyczną (bo o popie nie ma w ogóle co mówić, ta odmiana jest stracona dla świata wartości) i w dodatku mam na myśli muzykę autonomiczną, to znaczy asemantyczną, pozbawioną treści literackich, czystą strukturę dźwiękową, tę najprawdziwszą muzykę, którą zawsze zajmowali się najbardziej myślący jej wielbiciele (Rilke, Mann, Ingarden). Otóż kino, literaturę, teatr, sztuki plastyczne w znacznej mierze są dzisiaj napędzane treściami propagującymi zło w jego najohydniejszych odmianach. Najlepszy przykład to tysiące filmów (nieraz udających ambitne), głównie amerykańskich, opowiadających o seryjnych mordercach, gdzie idzie już o setki krajanych żywcem ofiar, a najgorszymi przestępcami okazują się skorumpowani policjanci. Temat ten wykluczył wszelką wrażliwość widza do tego stopnia, że żadne tego typu widoki nie są już w stanie obudzić niczego poza odrazą, a czasem nawet śmiechem; a to przecież nic innego, jak tylko niszczenie w człowieku współczucia i pełna znieczulica. W tej sytuacji muzyka autonomiczna znalazła się na pozycji uprzywilejowanej. Jako sztuka asemantyczna nie jest w stanie wchłonąć w swą tkankę żadnych treści pozamuzycznych, a zatem i treści złych. Sama z siebie jest natomiast dobra, już z samego powodu swego istnienia i wszelkich dalszych założeń.

Dlatego uważam, że w kulturze, lotna z natury muzyka powinna przewodzić. Powinniśmy ją obserwować i iść za nią, jak za drogowskazem, w kierunku, jaki nam wytycza. Bo to na pewno jest dobry kierunek. W kulturze przesiąkniętej kultem zła, jest wciąż czysta i szlachetna. W książce pod tytułem Pejzaż nadziei. Historyczny rozwój muzyki jako proces o charakterze teleologicznym (Wyd. UMFC, Warszawa 2010) starałem się pokazać, jak ta myśl rozwija się przez dzieje muzyki od prakrzyku do XX-wiecznych eksperymentów, gdyż uważam, że cel ten przyświecał muzyce od początku. Jaki jest ten cel ostatecznie? Tego wiedzieć nie możemy, gdybyśmy go poszukiwali, musielibyśmy przekroczyć granice pomiędzy filozofią a bajką (co się w historii naszej myśli często zdarzało), ale bez tego błędu na pewno możemy twierdzić, że muzykę czekają jeszcze otwarte horyzonty. A nie jestem przekonany, że inne sztuki mają przed sobą choćby w jakimś procencie tak świetlana przyszłość.

Czy muzyka współczesna zmierza coraz bardziej masowo w kierunku kultury popularnej, to inna sprawa. Szczerze mówiąc, wątpię. Jest co prawda sporo zjawisk nawiązywania do lżejszego stylu, ale to są albo wyjątki, albo jakieś lokalne zabarwienia. Nie jest bowiem możliwy w żadnej wielkiej sztuce rzeczywisty regres. Muzyka o wielkiej wartości ma tak silną osobowość, że wchłania wszystko, co może się jej przydać, ale nie może zejść poniżej pewnej granicy, bo przestanie być sobą. Dam przykład. Muzyka klasyczna jest oparta na harmonice funkcyjnej (dur-moll), to znaczy na wyszukanej teorii budowania i łączenia ze sobą akordów. Możliwości tego systemu wyczerpały się wraz z Wagnerem (tak się to w uproszczeniu powiada). Na ostatnim etapie rozwoju możliwości muzyki dur-moll są nieograniczone, każdy akord może być użyty w każdej tonacji. Muzyka popularna opiera swoje utwory zwykle dwóch, czasem trzech akordach, muzyka klasyczna zwykle na kilkudziesięciu, a może nieskończenie więcej. Gdyby muzyka klasyczna zaczęła się upodobniać do popularnej i posługiwać dwoma akordami, to byłoby mniej więcej tak, jak gdyby szlifierz diamentów wpadł nagle na pomysł, by nadać szlif brylantowy kawałkom fajansu. To nie jest po prostu możliwe, nie tylko takie szlifowanie, ale przede wszystkim taki sposób myślenia.

Współczesna muzyka tworzona przez najmłodszych kompozytorów, jeszcze często studentów i to zjawisko szczególnie mnie interesuje. Ci ludzie są w niezwykle trudnej sytuacji, trafili na epokę rzekomego „post” (nie wierzę w to), kiedy wszystko, co możliwe, rzekomo już było (też nieprawda). A jednak nie rezygnują, mają cudowne pomysły i żyją swoją twórczością bardzo poważnie i głęboko, wkładają w nią umysł i serce, gorące emocje i dyskusje. I piszą rzeczy wstrząsająco piękne albo zaskakująco skonstruowane. Są grupą wyróżnianą przeze mnie na tle innych i nasze wielogodzinne rozmowy – mam czasem takie wrażenie – bardziej rozwijają mnie niż ich. Chciałbym być jednym z nich w następnym wcieleniu! Stworzyć coś to sprawa prosta, ale pokonać tak potężny opór materii i czasu, stworzyć coś niemal niemożliwego do powołania w bycie, to prawdziwy heroizm intelektu i ducha. Oni nigdy nie zrezygnują ze szczytnych ideałów. Są jak ten szlifierz diamentów, co może czasem zmajstrować szereg pierścionków z drutu dla zarobku, ale na pewno nigdy nie odstąpi od swego szlachetnego rzemiosła.

  • Muzyka jest chyba mało obecna w naszym codziennym życiu. Z drugiej strony, cały czas otaczamy się dźwiękami jak kokonem, który nie pozwala na wybrzmienie ciszy. Cywilizacja hałasu nie pozwala usłyszeć siebie. Czy dawne wieki i dawni ludzie byli bardziej uduchowieni, głębsi, wsłuchani w siebie?

Cywilizacja hałasu to świetne określenie. To jest ten właśnie etap, który dusi kulturę. To, co Pani powiedziała, jest właśnie dowodem upadku: to nasycenie świata byle jakimi dźwiękami zabija prawdziwą muzykę, prawdziwą kulturę i prawdziwe wartości. Na naszych oczach cywilizacja niszczy sztukę. To, co nas otacza, napastuje, molestuje nasze uszy, naszego ducha, powinno być karalne. Żyjemy w cywilizacji molestacyjnej. Przede wszystkim to, co nas wszędzie napada, to nie muzyka. Ja zabraniam studentom używać takiego określenia, bo to nie jest muzyka, tylko socjologiczne zjawisko brzmieniowe. To jest akustyczny brud, który nie tylko nam utrudnia życie, nie tylko nas denerwuje, ale wręcz zabiera nam zdrowie. Tymczasem wiemy przecież (najnowsze badania amerykańskie), że każdemu człowiekowi dla pełnego zdrowia potrzeba pół godziny słuchania muzyki poważnej, bardzo uważnego słuchania, wręcz wsłuchiwania się, każdego dnia. To tylko można nazwać obecnością muzyki w naszym codziennym życiu; w tej dawce – obecnością minimalną.

A przecież drugą rzeczą potrzebną do zdrowia jest właśnie cisza. Czyli ten „kokon dźwiękowy”, jak się Pani ładnie wyraziła, szkodzi nam podwójnie, odgradza od życiodajnej muzyki i odbiera życiodajną ciszę. Okazuje się, że to coś wręcz przeciwnego do kokonu, bo kokon ma chronić nowe życie, a nie je niszczyć. Usłyszeć siebie, to znów zbyt łagodne, bo żeby siebie usłyszeć, to trzeba mieć coś w środku, a nowoczesność kształtuje w nas tylko pustkę i pustotę.

Czy dawni ludzie byli głębsi… Zwykle odpowiadam przewrotnie: byli głębsi, bo mieli czas się nudzić, skoro nie było telewizji. Jest w tym ziarno prawdy, człowiek, który się nudzi, zaczyna kombinować i powoli dochodzi do tego, by tworzyć, choćby dla pokonania nudy. Tworzyć w szerokim znaczeniu, jeden konstruuje jakiś nowy rodzaj świdra, inny dowód matematyczny, a jeszcze inny sonatę. Nam zabrano możliwość nudy. Nie mamy czasu się nudzić, gorzej, telewizja nie tylko zabija nudę, ale także wszelkie odmiany działania. Po co cokolwiek robić, skoro telewizja czeka. Telewizja to najgorszy szkodnik w kulturze, wszyscy o tym wiedzą, a najlepiej sama telewizja. Wiedzę telewizyjną nazywam anty-kulturą medialną. W tym zakresie telewizja umie szkodzić, jak nic innego.

Teraz proszę sobie wyobrazić życie człowieka bez tego, czego symbolem jest telewizja. Kiedy gospodarstwo oporządzone, coś trzeba robić. Jedni będą grać w szachy, inni kopać piłką, ale to już – w przeciwieństwie do telewizji – kultura. Jeszcze inni wezmą w rękę książkę, pióro, klarnet, paletę i farby, jednym słowem zajmą się sztuką. Po amatorsku, ale fachowość wyrasta z amatorstwa. Nie ma wokół hałasu, to człowiek wsłuchuje się w ciszę, wsłuchuje się w siebie, odnajduje siebie, a człowiek odnaleziony ma potrzebę, by siebie wyrazić. Jakże tu dzisiaj wyrazić siebie, skoro w chaosie i hałasie naszej codzienności nie możemy w ogóle odnaleźć siebie? Odpowiadam dosłownie, choć Pani pytanie było przecież retoryczne. Oczywiście, że duchowość maleje i zamiera w nas wraz ze wzrastającą tendencją cywilizacji do panoszenia się ponad wszystkim. Na tym właśnie polega zmierzch epoki czy epoka zmierzchu.

Czy nie ma z tego wyjścia? Jest, oczywiście, wciąż to samo, wychowanie. Przecież człowieka można tak wychować, że nie będzie chciał oglądać telewizji, słuchać radia, dłubać w telefonie. Znam takie domy, gdzie od małego kształtuje się i kształci dzieci bez tych urządzeń. To z nich dzisiaj się rekrutują najwspanialsi młodzi ludzie. Wychowanie to podstawa każdego społeczeństwa, szczególnie w wypadku młodych ludzi, wrażliwych, utalentowanych! To oni są właśnie największym skarbem każdego narodu! Dlaczego robimy dla nich tak mało? Dlaczego zamiast ich wychowywać, poddajemy się ich dyktatowi? Bo nie chcą się uczyć? Bo nie chcą pracować nad sobą? To znaczy, że mamy im na to pozwolić? Nie mamy więcej siły charakteru od nich? Nie umiemy na nich wpłynąć? Czy to my mamy się im podlizywać? Przypochlebiać, przymilać? Bo są młodzi? I nas zachwycają? Tym bardziej powinniśmy dbać o ich rozwój. Już starożytni mówili, że jeżeli starzy ulegają młodym, to jest to najlepszy dowód upadku cywilizacji. Jeszcze tak trochę i niedługo rodzice sami będą donosili swym pociechom narkotyki, żeby mieć z nich więcej pociechy.

  • Kształcenie muzyczne w szkołach powszechnych nie pozwala na faktyczną edukację muzyczną czy plastyczną. Tracimy na tym jako społeczeństwo i jako jednostki. Nie potrafimy grać na instrumentach, śpiewać, przez co nie rozumiemy muzyki, sztuki. Dlaczego tak mały nacisk kładzie się w ramach edukacji na kulturę, sztukę?

Wykształcenie artystyczne w szkołach to całkowita fikcja. Parę lat temu byłem promotorem doktoratu ma ten temat, przy okazji dowiedziałem się rzeczy, o jakich powszechnie się nie mówi. W szkołach podstawowych jest przedmiot o nazwie „sztuka”, gdzie jakiś człowiek „naucza” zarazem muzyki i plastyki na zmianę. Oznacza to oczywiście, że nie zna się ani na jednym, ani na drugim, w związku z czym na takich lekcjach robi się godzinę wychowawczą lub wiedzę o społeczeństwie. Na jakim poziomie przeprowadza ją „pan od sztuki”, możemy się tylko domyślać.

Polacy chętnie się deklarują, że „słoń im nadepnął na ucho” (w kraju cierpiącym na zdecydowany deficyt słoni). Tymczasem się sąsiadom; Niemcy, Rosjanie, Czesi należą do najbardziej muzykalnych narodów na świecie, a my wśród nich mamy niby stanowić enklawę głuchych? Przecież to absurd! Jak niezwykle uzdolniona muzycznie jest nasza młodzież, przekonałem się dopiero, kiedy podjąłem pracę wykładowcy na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Niemal każdy student to potężny talent! Nie ma tygodnia, by nasi młodzi nie wygrywali światowych konkursów w zakresie różnych instrumentów. Tylko potem ci dobrze wykształceni profesjonaliści muszą wyjechać za granicę, by się zatrudnić w krajach, gdzie istnieje kilkadziesiąt czy kilkaset orkiestr, podczas gdy nasze można policzyć na palcach jednej ręki; nie mówiąc już o porównywaniu ich poziomu.

Jak temu zaradzić? Sprawa najprostsza na świecie. Mówię o tym wszędzie od wielu lat, tylko nikt takich głosów nie chce słuchać. Idzie o to, że wykształcenie muzyczne trzeba zacząć jak najwcześniej. W żłobkach, kiedy dzieciaki raczkują na dywaniku, już powinna płynąć z głośników po cichu muzyka Mozarta, do przedszkola powinni regularnie przychodzić kameraliści z prostym programem jak najczęściej. Są robione tego rodzaju eksperymenty i dają zaskakująco dobre efekty. Ale nie idzie o eksperymenty, tylko o odgórne rozwiązanie systemowe, powszechne, obowiązkowe! Muzycy nie mają pracy, a w ciągu jednego pokolenia można wychować naród, którego każdy członek będzie pragnął muzyki poważnej od dziecka. Kiedy ludzie będą chcieli słuchać, zaczną powstawać orkiestry. Wszelka inna droga to mrzonka! Można założyć u nas sto orkiestr, ale nikt nie będzie chciał ich słuchać. Bo – tu wracamy wciąż do tego samego – najpierw trzeba człowieka wychować.

Problem polega na tym, że trudno jest przekonać głuchych i tępych muzycznie polityków (bo wychowywanych bez muzyki i innych sztuk), by podjęli zdecydowaną walkę o artystyczne wykształcenie narodu. Już starożytni rozumieli ten problem; Platon i Arystoteles twierdzili, że muzyka jest do tego stopnia istotna w społeczeństwie, że najdrobniejsze zmiany w jej zakresie bez wątpienia doprowadzą do poważnych zmian w państwie i w polityce. Dzisiaj niektórzy mądrale się z tego śmieją, a tymczasem to prawda. Proszę sobie postawić pytanie, czy w społeczeństwie wychowanym na sztuce politycy zachowywaliby się w ten sposób, jak to obserwujemy? Nigdy w życiu, bo sztuka, a muzyka szczególnie, kształtuje wrażliwość i kulturę osobistą. Niestety wśród ludzi nie znajdują zrozumienia przynajmniej dwie oczywiste prawdy; po pierwsze, że sztuki, a szczególnie muzyka, wychowują, a po drugie, że wychowanie jest kluczem do wszystkiego. Mamy na ten temat liczne badania, przemyślenia, dowody, że społeczeństwa historyczne na najwyższym poziomie były przede wszystkim odpowiednio wychowywane i to przede wszystkim w zakresie sztuk. Genialna książka Wernera Jägera z lat trzydziestych XX wieku, Paideia, pokazuje, w jaki sposób można opowiedzieć całość kultury antycznej Grecji posługując się jedynie historią idei wychowania społeczeństwa.

  • Jest Pan również pisarzem, autorem wielu powieści czy tomików poetyckich, esejów. Co stara się Pan przekazać swoim Czytelnikom?

Jestem artystą z duszy i byłem artystą na długo zanim rozpocząłem jakąkolwiek naukę czy pracę. Pisałem, odkąd pamiętam, jako dziecko układałem wierszyki i melodyjki. Piszę, bo jest to moim stylem i sposobem życia, piszę wszystko, od limeryków do traktatów filozoficznych. Wszystko, co opublikowałem (ponad 20 książek i ponad 300 sporych artykułów), to tylko mniejsza część tego, co napisałem w życiu. Jeśli mam pomysł (a mam pomysłów stanowczo za dużo), to siadam i piszę. Piszę głównie dla siebie, niemal nigdy na zamówienie. Pisząc nie myślę o czytelnikach, bo wówczas pisanie staje się nieszczere. W moim pisaniu ma być zawarta moja osobowość, moja dusza, moje serce. Nie myślę o czytelnikach, bo w tak dużym społeczeństwie zawsze znajdzie się gromada ludzi podobnie odczuwających i oni zrozumieją dobrze to, co piszę. Nie piszę dla mas, piszę dla wysmakowanych, wyrafinowanych odbiorców, którzy trzymają się z dala od modnej tandety. Dzisiaj czytelnicy są zdezorientowani, bo rynek dyktuje wyłącznie popularność tekstów, na których można zarobić. Wśród zdezorientowanych odbiorców można wylansować wszystko przy odpowiednim zainwestowaniu finansów, a ze sztuką nie ma to nic wspólnego. Osobiście wolę nie być popularny, niż lansować to, co piszę przez fałszywą reklamę.

Zawsze starałem się o to, by każda moja książka była inna. Świat jest taki bogaty! I taka powinna być literatura, różnorodna. Znajduję sobie temat i odpowiednią do niego formę, tak by każdy nowy tekst był dla mnie nowym wyzwaniem, wówczas się nie nudzę, bo rozwiązuję coraz to nowe zadania. W pewnym stopniu mi się to udaje, ale to nie wpływa dodatnio na postrzeganie profilu pisarza. Wiele osób uważa, że piszę tak, jak potrafię, bo nie umiem inaczej. Ale gdyby porównali rozmaite moje książki, z różnych dziedzin literackich, popularyzatorskich i filozoficznych, to by zauważyli, że wybieram sobie konwencje, bo nauczyłem się posługiwać różnymi. Ale też w związku z tym trudno mi mówić o moim pisarskim dorobku jako o całości, choć o każdej książce z osobna miałbym wiele do powiedzenia. Ale to nie zginie, bo od dawna piszę autokomentarze do wszystkich swoich ważniejszych pozycji i to po mnie pozostanie. Wraz z tym czego nie zdążę opublikować. Ostatnio rozpocząłem wydawanie książek dotąd niepublikowanych i zastanawiam się, ile z nich jeszcze zdążę spod swoich skrzydeł wypuścić.

Nie przepadam natomiast za artystycznymi eksperymentami, bo eksperyment to sztuka jednorazowego użytku, na drugi dzień już nie jest eksperymentem, a jego naśladowcy plagiatorami (tych nigdy nie brak).

  • Był Pan związany z programem III i II Polskiego Radia, także z Radiem BIS. Dla wielu „Trójka” to było kultowe radio, niepowtarzalne. Jakie ma Pan wspomnienie tamtych chwil? Która rozmowa czy audycja najbardziej zapadła Panu w pamięci i w sercu?

Niechętnie wracam do mojej zbyt długiej kariery radiowej, bo w sumie radio jest dla mnie jednym wielkim rozczarowaniem. Przeżyłem tam wiele miłych chwil, ale dzisiaj śladu po mnie tam nie ma. Moje pokolenie było łącznikiem pomiędzy generacją starych radiowców, którzy byli fascynatami i wielkimi miłośnikami swojej pracy, ale stan wojenny wszystko zniszczył. Program III nigdy potem już nie wrócił do tej kondycji i do bardzo oryginalnej, niepowtarzalnej formuły, która wywołała miłość społeczeństwa do tamtej stacji. Naczelny redaktor Trójki, Ewa Ziegler, była za moich czasów osobowością kluczową, nigdy nie miałem szefa, z którym bym odczuwał większą bliskość. Nikt niemal z dawnych twórców tamtej Trójki na dłużej potem tam nie pozostał.  Radio BIS natomiast stanowiło nową, dynamiczna przygodę, bardzo sympatyczną i pouczającą, dzięki Krystynie Kępskiej, drugiej mojej sympatii wśród szefów. Ludzie, których tu wspominam, kształtowali program radiowy według silnych i pewnych zasad, bo wiedzieli, czego chcą i rozumieli, że radio ma wychowywać odbiorców, a nie iść na pasku ich pragnień i zaspokajać ich najniższe potrzeby, jak to się niemal wyłącznie dzisiaj obserwuje. Bardzo żałuję, że po mojej osobistej pasji radiowego twórcy prawie nic, we mnie przynajmniej, nie pozostało.

Jeśli pyta Pani o audycje, to nigdy i nikt nie potrafił robić podobnych do wspaniałych utworów radiowych Jana Webera. To był człowiek nieprawdopodobnej pasji, ogromnej pomysłowości, niespożytych sił, wielkiego doświadczenia i wiedzy. Byłem poniekąd jego uczniem, dobrze żeśmy się rozumieli i lubili. Podziwiałem go, bo brak mi było tej pary. Dla Webera nie istniały zjawiska brzmieniowe nie do zrobienia, kiedy miał ciekawy pomysł, mógł nie jeść i nie spać, dopóki dzieło nie było skończone. Wówczas cieszył się nim i chwalił jak dziecko. Było na to przyjemnie patrzeć.

  • Jako miłośnik Dolnego Śląska co ukochał Pan tam najbardziej?

To pytanie może warto nieco przeformułować, żeby moja odpowiedź była uczciwa.

Mam oczywiście poza pracą twórczą i zawodową także inne pasje. Moje życie składa się z pasji, a było ich tak wiele, że chyba nie umiałbym wszystkich wyliczyć. Do jednej z większych na przykład należała (a dzisiaj są jeszcze jej pozostałości) numizmatyka. Także podróże, choć głównie po Europie, ze względu na architekturę romańską i gotycką, której się poza naszym kontynentem nie znajdzie. Odkąd od paru lat przestałem jeździć za granicę, musiałem sobie poszukać jakiegoś odpowiednika w Polsce. Przede wszystkim sercem powróciłem do Ustki, gdzie spędzałem z rodzicami wakacje jako dziecko, regularnie przez wiele lat, nieraz po trzy miesiące. Proszę sobie wyobrazić mój pierwszy pobyt w tej miejscowości po ponad 50 latach przerwy! Zmiany zmianami, ale zakochałem się na nowo – w moim dzieciństwie. Odnalazłem tam siebie. Jest to teraz moje miejsce na ziemi. Jeżdżę tam po parę razy w roku i tak mnie to miejsce ciągnie, że nie mogę się doczekać kolejnego nadmorskiego miesiąca.

Ale drugie takie miejsce jest większe, to cały Dolny Śląsk, który jest swego rodzaju moją życiową obsesją. Bywałem tam wielokrotnie, mam z tą krainą rodzinne koneksje, mam tam dalszych krewnych, ale przede wszystkim mam jakąś dziwną, wrodzoną skłonność do tych terenów. Nie chce się zbytnie w ten temat zagłębiać, bo chyba z czasem napiszę o tej krainie coś większego. W paru zdaniach zatem. Przede wszystkim wzniesienia na Dolnym Śląsku to góry dla człowieka, nawet starszego. Schodziłem je swego czasu, ale i dziś mógłbym jeszcze się na nie wdrapać, bo to nie Tatry. Góry Stołowe, Sowie, Izerskie, Śnieżne Kotły, Szczeliniec, tamtejsze wodospady to miejsca niepowtarzalne na świecie. Dalej są tam pomiędzy wzgórzami i łańcuchami górskimi doliny i polany, na nich położone liczne miejscowości, nieraz ciągła zabudowa, niewielkie, ale zadbane (swego czasu), małe miasteczka, murowane małe wioski, a jednak z dwupiętrową zabudową, pałace i zamki wielkich historycznych rodów, liczne kościoły, no i cudowne kurorty, mogące konkurować z najelegantszymi w Europie. A jakież tam cudowne, potężne tamy wodne, mosty, wiadukty, ślady po wielkim przemyśle, po słynnych hutach szkła i nie mniej doskonałych wytwórniach śląskiej porcelany, najpiękniejszej w Europie.

Co z tego zostało? Nie da się ominąć tego stwierdzenia, ale na tym kawałku ziemi, który jest polski, czeski i niemiecki, jednak w warstwie kultury materialnej dominuje niemiecki styl i duch. Gdyby te tereny doprowadzić do porządku, stanowiłyby jedną z najpiękniejszych krain na naszym kontynencie. Niestety, dzieje się tam inaczej. Czterotomowy przewodnik Jakuba Jagiełły, Zapomniane miejsca Dolnego Śląska, w niezwykle dojmujący sposób dokumentuje dzieje polskiej rujnacji tego terenu. Największe zniszczenia są dorobkiem ostatnich lat dwudziestu-trzydziestu, bo dokąd w zamkach rezydowały PGR-y, domy dla psychicznie chorych czy wojsko, musiano przynajmniej dbać o to, by się nie poprzewracały ściany. Teraz to, co nie zostało rozkradzione, to się wali.

A to wszystko od centrum Polski bardzo daleko, mogę sobie pozwolić tylko na krótkie wypady połączone z pielgrzymowaniem z miejscowości do miejscowości. Ciągnie mnie tam bardziej nostalgia niż ciekawość, bardziej nastroje niż fakty. Zbieram stare pocztówki z widokami sprzed wieku, czytuję książki o historii tej krainy i tylko gnębi mnie rozpacz, że nie mogę dla cudownego Dolnego Śląska zrobić nic więcej.

A cóż na temat pandemii?…

W moim życiu pandemia wiele nie zmieniła, ponieważ jestem już na emeryturze. Zawsze bardzo dużo czytałem i pisałem i tak też postępuję nadal. Odbywam dwa zdalne wykłady w miesiącu i boleję tylko, że kontakt z młodzieżą jest tak dalece sztuczny. Miałem nadzieję, że studenci w tych trudnych czasach dadzą się nakłonić do czytania wybranych książek. Ale to marzenie ściętej głowy! Nie chcą. Wracamy do punktu wyjścia – koniec kulturowej formacji książki.

W tej chwili jestem po pierwszej dawce szczepionki i czuję się świetnie. Ale – muszę tu wyjaśnić – dopóki mogę czytać i pisać – zawsze czuję się świetnie. Nie pojmuję, jak mogła wyjść z mody tak doskonała recepta na życie.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Maria P. Wiśniewska

Na zdjęciu: prof. K. Lipka

Fot. Adam Gut