Aktualności

20221229_132612

Rozmowa z dr. Sebastianem Surendrą, językoznawcą. Od razu dodajmy, że kropka po dr w tym przypadku jest jak najbardziej poprawna.

Od jakiegoś czasu w języku uwidocznił się trend do nadawania żeńskich w wyrazach dotąd mających tylko rodzaj męski, typu minister. Forma żeńska występowała jako „pani minister”. Teraz pojawiła się „ministra”, podobnie jak „gościni”. Jaka jest historia wyrazów w odmianie żeńskiej, czy to walka językowa, czy też po prostu usus, zwyczajowe zastosowanie?

Bardzo dziękuję za to pytanie jako rozpoczynające naszą rozmowę, bo ono nam, mam nadzieję, uporządkuje kwestię feminatywów (czyli żeńskich form gramatycznych m.in. nazw zawodów i funkcji) co do podstaw. Gdy obali się mity, łatwiej budować fundamenty prawdy i faktu (uśmiech).

Feminatywy są obecne w polszczyźnie od bardzo dawna. Podam kilka przykładów z różnych epok.  W Słowniku polszczyzny XVI wieku (opracowanym przez Instytut Badań Literackich PAN) znajdziemy i feminatywy używane do dziś  (np. księżna, mistrzyni), i formy obecnie niestosowane (np. łotryni, morderka)[1]. W Słowniku języka polskiego opracowanym przez Samuela Lindego w latach 1807–1814 pojawiły się takie feminatywy, jak filozofka, prezeska[2].  „Poradnik Językowy” od początku XX w. propagował feminatywy. To fragment artykułu z 1901 r.: „W miarę przypuszczenia kobiet do studiów uniwersyteckich może będziemy musieli stworzyć jeszcze magisterkę (farmacji), a może i adwokatkę, i nie cofniemy się przed tym, czego różnica płci wymaga od logiki językowej[3]”.

Widzimy więc, że feminatywy nie urodziły się wczoraj. Jedne rzeczywiście zmarły definitywnie, np. morderka, inne odrodziły się po latach – jak np. doktorka.

To ważne, jak sądzę, bo pokazuje, że żeńskie końcówki są częścią polszczyzny od naprawdę dawna, to nie jest nowomowa, jak twierdzą niektórzy. Jeden mit obaliliśmy.

Pora na kolejny. Otóż nie ma użytkowników języka, którzy w ogóle nie sięgają po feminatywy. Nie wątpię, że osoby krytykujące ich stosowanie mówią to szczerze, tzn. rzeczywiście „coś im źle brzmi”, zastanawiają się, „do czego to potrzebne”, ale zapominają o tym, że same form żeńskich używają, tyle że w odniesieniu do mniejszej liczby rzeczowników. Czyli tak naprawdę nie są przeciwnikami feminatywów, a nadawaniu form żeńskich zbyt wielu – według nich – nowym słowom. To różnica. Przecież wielu ludzi mówi o kobiecie pracującej w szkole nauczycielka, a o pani w policyjnym mundurze – policjantka. Patrząc tylko od strony gramatycznej, policjantka i ministra są równe sobie. Oczywiście gramatyka to nie wszystko, bo bardzo ważne są indywidualne preferencje, przyzwyczajenie itp.

Kolejna kwesta: „błąd czy brak błędu – oto jest pytane” (uśmiech). Wyrok: to absolutnie nie jest błąd. Uzasadnienie: choćby stanowisko Rady Języka Polskiego z 2019 r.[4], w którym można przeczytać m.in. „Dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne; językoznawcy mogą je wyłącznie komentować. Prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym”, „Większość argumentów przeciw tworzeniu nazw żeńskich jest pozbawiona podstaw. […] W polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa. Stosowanie feminatywów w wypowiedziach, na przykład przemienne powtarzanie rzeczowników żeńskich i męskich (Polki i Polacy) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach. Nie ma jednak potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”.

Jak widzimy, feminatywy nie są w języku od roku–dwóch, nie są błędem językowym. Warto o tym pamiętać. Ale także o czymś innym: używanie form żeńskich nie jest obowiązkiem mówiących czy piszących. Koniecznie trzeba też szanować preferencje językowe naszego rozmówcy, bo mówimy przecież do kogoś, a nie do lustra. To, że część ludzi zachowuje się w życiu tak, jak gdyby mieli monodram na scenie, w którym błyszczą tylko oni, to inna kwestia.

Czy różne nowe żeńskie formy się przyjmą? Bo reakcje na nie są bardzo różne.

Gdy Joanna Mucha lata temu określiła się ministrą, opinia publiczna zareagowała na to raczej ironicznym uśmiechem. Generalnie (bo jakieś wyjątki być może były) dziennikarze nie tylko się tak do niej zwracali, ale w publikacjach na jej temat wyraz „ministra” funkcjonował w ramach żartu. Minęła dekada, teraz kobiety w rządzie Donalda Tuska tak się tytułują i dziennikarze wielu mediów tak się do nich zwracają, tak o nich piszą. To pokazuje dobitnie, że język to żywy organizm, a nie skostniała struktura.

Bez wątpienia obecnie pojawia się więcej feminatywów niż 5–10 lat temu, nie mówiąc o wcześniejszych latach. Choćby wyraz „gościni” jest używany obecnie dużo częściej niż kiedyś. Ta tendencja wzrostu jest naprawdę duża, przy czym trzeba brać pod uwagę, jaki był stan początkowy – jeszcze kilka lat temu naprawdę mało osób tak pisało i mówiło.

Warto też zauważyć – i to nie dotyczy wyłącznie feminatywów, ale wszelkich aspektów polszczyzny – że wyniki frekwencyjności (np. wskazywane przez różne wyszukiwarki „korpusowe”, czyli rejestrujące użycie danych słów w rozmaitych tekstach)  trzeba traktować z pewnym dystansem. Z jednej strony są bardzo przydatne językoznawcom, jak i wszystkim osobom zainteresowanym rodzimym językiem, bo analiza zwyczaju językowego jest niebywale ważna w dyskusjach nad stanem obecnym polszczyzny oraz jej przyszłości. Język żyje, zmienia się nieustannie, zatem dokładna obserwacja uzusu stanowi moim zdaniem obowiązek językoznawcy (przynajmniej tego, który zajmuje się współczesnym językiem polskim), co wcale nie oznacza, że każdy zwyczaj językowy jest warty tego, by uznawać go za normę językową.

To jedna strona medalu. Ale jest też druga. Każda wyszukiwarka słów pokazuje tylko pewien wycinek rzeczywistości, i to dość mały. Konkretny przykład (bo zawsze wolę takie niż abstrakcję i czystą teorię): takie portale, jak onet.pl czy wp.pl (czyli jedne z największych portali informacyjnych, mające bardzo wielu czytelników, publikujące codziennie wiele tekstów) używają wielu feminatywów. Bazy słów pokażą bardzo duże liczby. Dane są prawdziwe (bo pokazują realne liczby), ale jednocześnie mocno niepełne – to, że autor tekstu pisze w określony sposób, nie oznacza, że tak samo robią jego czytelnicy. Jeśli jedna osoba użyje danego słowa 20 razy dziennie, a  19 innych osób ani razu, to statystycznie wychodzi, że po wyraz sięga raz dziennie 20 osób. A robi tak jedna osoba! Wyszukiwarki korpusowe nie rejestrują też, co oczywiste, języka mówionego. Czyli znów mamy niepełne dane.

Żebyśmy się dobrze rozumieli – nie kwestionuję sensowności korpusów tekstów (a wręcz przeciwnie: uważam je za bardzo przydatne narzędzie), ale pokazuję, że nie można ich traktować bezkrytycznie, bo są obarczone pewnymi wadami.

Stosunek do feminatywów, wbrew oczekiwaniom ich skrajnych zwolenników i radykalnych przeciwników, nie był, nie jest i nigdy nie będzie jednoznaczny.

Przeanalizujmy różne motywacje stojące za tym, że pewne osoby sięgają po bardzo wiele feminatywów, a inne czynią to rzadko.

Według mnie przyczyny oszczędnego korzystania z żeńskich form w zdecydowanej większości przypadków są dość prozaiczne. Ktoś, kto mówi antropolog, ma na myśli zawód, który jest rodzaju  męskiego. Taki człowiek nie zakłada, że antropologiem nie może być kobieta. W tym toku rozumowania kobieta wykonująca zawód antropologa jest antropologiem.  Niezastosowanie feminatywu nie ma dyskryminującej intencji – tzn. takie hańbiące dla rozumu założenia czasem mają miejsce, ale moim zdaniem rzadko. To raczej nisza zwolenników patriarchatu.

Osoby rzadko korzystające z feminatywów kierują się też pragmatycznymi względami. Nie dla każdego łatwą rzeczą jest wymówić np. słowo „chirurżka”. Jest też kwestia homonimów (czyli wyrazów o takim samym brzmieniu, ale innym znaczeniu) – dla części ludzi pilotka to będzie zawsze przede wszystkim czapka. Podkreślę: rekonstruuję tok myślenia. Wiem, że dla X wymówić słowo „architektka” stanowi problem, a dla Y – nie. Wiem też, że dla W przywołana pilotka ma jedno, główne znaczenie (czapka), a da Z – to kobieta pilot.

Co ważne, stosunkowo rzadkie sięganie po feminatywy nie ma żadnego związku z płcią. Ultrafani (w niektórych sytuacjach właściwe byłoby nawet powiedzieć „psychofani”) żeńskich form niekiedy twierdzą, że dość sceptyczni wobec feminatywów są tylko patriarchalni mężczyźni czy kobiety godzące się na patriarchat bądź nieświadome swej kobiecości. To kompletna bzdura. Przykład: moja żona jest doktorem nauk humanistycznych, językoznawcą, redaktorem językowym, a także prezesem naszej spółki. Zawsze – w mowie i w piśmie – używa form, które powiedziałem, a nie feminatywów. Nie musi podkreślać, że jest kobietą, bo wie, że jest kobietą. Takich jest kobiet jest wiele.

Ograniczone korzystanie z feminatywów nie jest błędem, w żadnym razie. To wolny wybór, z jakich środków językowych korzystamy. Błądzą tylko ci z tego grona, którzy częste używanie żeńskich form uważają za błąd.

Dla ludzi, którzy bardzo często stosują formy żeńskie (a są i tacy, którzy robią tak praktycznie zawsze), o których mówimy, to naturalny proces podkreślania, że chodzi o kobietę, a nie mężczyznę. Feminatywy stanowią dla nich wyraz realizacji zasady równości płci, równouprawnienia. Ponownie: to nie błąd językowy, to prawo do preferencji językowych.  I jeszcze jedna analogia: część osób z tego grona mogłaby zrozumieć, że użycie feminatywu to wybór, nie obowiązek.

Co do przyszłości feminatywów… Część użytkowników języka, która jakiś czas temu pewnych feminatywów nie używała w ogóle, teraz zapewne bardziej się z tym osłuchała, „oczytała” i będzie po te formy sięgać. Uznają je za element swojego języka. Jest też niemała liczba ludzi, która do masowego stosowania tych form się nie przekona i nie będzie ich używać.

Jest jeszcze coś, co obserwuję z bardzo dużym niezadowoleniem, bo  nieszanowanie poglądów z „innej bańki” zawsze będę zwalczał (mam na myśli rzecz jasna racjonalne tezy, a nie np. mowę nienawiści czy gloryfikowanie zbrodniarzy) . Zauważam – i to w różnych przestrzeniach, np. wśród dziennikarzy, na Instagramie i w innych mediach społecznościowych – kuriozalną tendencję, że pewne grono osób, choć dużo mówi o różnorodności, tolerancji i innych szczytnych ideach, atakuje – niekiedy mocno – osoby niestosujące wielu feminatywów czy niesięgające po tzw. język inkluzywny (to np. uwzględnianie w pisanych tekstów osób niebinarnych i sięganie choćby po  takie formy, jak zrobił_ś, kupił*ś, a także używanie form i męskich, i żeńskich, np. studenci i studentki). Te ataki bywają fanatyczne – w 2023 r. śledziłem np. dyskusję na Instagramie, w której autorka pewnej książki bezceremonialnie atakowała swoich czytelników (rzeczywistych i potencjalnych)  za nawet delikatne wyrażenie wątpliwości, czy dla percepcji (ultraważnej w procesie czytania) zapis języka inkluzywnego nie jest  nadmiarem bodźców. Nieużywanie formy był_ś czy gościni nie oznacza, że ktoś nie szanuje praw osób niebinarnych albo że twierdzi, że kobieta nie może być gościem programu. To oczywiste dla każdej nawet średnio racjonalnej osoby. No ale są tacy, którzy chcieliby narzucić innym, jak mają myśleć, mówić i pisać. To im się oczywiście nie uda, ale ciekawe, ilu ludzi zniechęci już na zawsze do feminatywów.

U nas końcówki żeńskie stały się upolitycznione – jak chyba wszystko, bo narodem jesteśmy bardzo rozpolitykowanym. Używasz form żeńskich w wyrazach tradycyjnie męskich, to znaczy, że jesteś lewicowo-demokratyczny, a nie używasz, masz poglądy konserwatywne. Jak tu się w tym odnaleźć, żeby być miłym i nikogo nie urazić? To możliwe w ogóle?

Tak, to prawda, przyjął się pogląd, że feminatywów używają raczej osoby lewicowo-liberalne, a niechętni są im konserwatyści. Ten pogląd jest bliski prawdzie, ale po kolei.

Polityka z pewnością ma z feminatywami wiele wspólnego, zgadzam się z Pani diagnozą. Gdyby w październiku 2023 r. wybory zakończyły się innym wynikiem i nadal rządziłoby Prawo i Sprawiedliwość, to żadna z kobiet zasiadających w Radzie Ministrów nie nazywałaby siebie ministrą czy ministerką. Słowa te nie byłyby używane nie tylko przez polityków, ale i opinię publiczną. Gdy poszczególne panie z obecnego rządu poprosiły, by w odniesieniu do ich stanowiska używać form żeńskich, to prawicowi politycy nazywają to lewicową albo lewacką nowomową. Z takimi określeniami spotykałem się już wcześniej (przed zmianą władzy), czytając internetowe artykuły i komentarze, ale zapewne w swoim elektoracie PiS rozpowszechni takie określenia.

W mediach wskazany przez Panią podział jest bardzo wyraźny. W mediach uznawanych za lewicowo-liberalne, takich jak np. „Polityka”, „Gazeta Wyborcza”, onet.pl, wp.pl formy żeńskie typu antropolożka, ministra, gościni pojawiają się często, a w mediach konserwatywnych (np. „Do Rzeczy”, wpolityce.pl)  – w ogóle (chyba że w kontekście prześmiewczym). Żyjemy w bańkach nie od dziś, ale przy tak silnie spolaryzowanym społeczeństwie (co nie jest jednak tylko polską specyfiką, zobaczmy choćby USA),  w dobie rozmaitych algorytmów sugerujących treści podobne do tych, które już czytaliśmy lub których szukaliśmy, większość ludzi jest odbiorcami mediów zbliżonych do siebie światopoglądowo. W tym przypadku – także językowych. Wiele osób wyrabia swoje zdanie na temat tego, co gdzieś usłyszą czy przeczytają – bez dogłębnej analizy. Czasem to wynika z bezmyślności, bezrefleksyjności, a czasem z braku czasu – nienależnie od przyczyny faktem jest, że część ludzi zaczyna sięgać po słowa, z którymi częściej się spotykali, a inni przyjmą pogląd osób, do których mają zaufanie, że dana forma jest absurdalna.

Niewątpliwie tak jest zatem, że wiele osób o poglądach konserwatywnych, pewnie większość, jest mocno sceptyczna wobec wielu form żeńskich, które zyskują na popularności w ostatnim czasie. Na pewno, i to bez porównania, większą akceptację feminatywy  zyskują w środowiskach lewicowo-liberalnych. Ale z pewnością nie oznacza to, że każda osoba o takich światopoglądzie jest skora do używania wielu form żeńskich.

Co do Pani pytania o to, jak kogoś nie urazić: moim zdaniem kluczowe jest szanowanie czyjegoś wyboru. Elżbietę Witek jako Marszałka Sejmu oceniam bardzo źle. Sprawowała tę funkcję fatalnie. Dziennikarz ma nie tylko prawo, ale i obowiązek zadawać pytania, domagać się wyjaśnień. Ale tak jak trzeba umieć pytać, tak należy nauczyć się słuchać. Jeśli zatem powszechnie wiadomo, że p. Witek nie uznaje formy „marszałkini”, to trzeba to szanować i tego feminatywy nie używać, rozmawiając z nią. A tymczasem niektórzy dziennikarze zwracają się do niej z zastosowaniem formy żeńskiej i potem dziwią się jej negatywnej reakcji. Ręce opadają.

Wzorem szanowania rozmówcy jest dla mnie początek wywiadu Grzegorza Kajdanowicza z Marią Ejchart, wiceminister sprawiedliwości, w jednych z grudniowych (2023 r.) „Faktów po faktach” w TVN24. Dziennikarz podał imię i nazwisko rozmówczyni, po czym zapytał ją, czy ma się do niej zwracać „pani minister”, czy „pani ministro”. Maria Ejchart odpowiedziała, że woli drugą wersję, ale ważne jest dla niej, by prowadzący program dobrze czuł się językowo w trakcie rozmowy.  i to jest piękny przykład troski o komfort rozmówcy, bez narzucania swego zdania.

Jakie najdziwniejsze formy żeńskie Pan spotkał w użyciu?

Jesienią 2023 r. na jednym portalu spotkałem się ze słowem „szpieżka”. Ten wyraz był mocno wyeksponowany, bo pojawił się już w tytule. „Szpieżka” zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie tylko na mnie – najwyraźniej komentarzy pod artykułem i w mediach społecznościowych musiało być wiele, bo po jakimś czasie na tym portalu pojawił się artykuł o samym słowie. Tłumaczono, dlaczego trzeba tak mówić o kobiecie szpiegu. I ponownie: nie jest błędem szpieżka, nie jest błędem kobieta szpieg. Leksyka w tym przypadku (czy fleksja w innym) nikogo nie obraża. Trochę dziwne, że trzeba to podkreślać, ale skoro trzeba – to podejmuję rękawicę (uśmiech).

Tematy językowe rzadko budziły zainteresowanie społeczne, a teraz tak. O feminatywnych nazwach dyskutuje się w gronie rodzinnym czy podczas spotkań towarzyskich. To chyba dobrze, ze kwestie poprawności językowej budzą takie emocje? I jakiekolwiek zainteresowanie?

Ha, koszula zawsze bliższa ciału (uśmiech), dlatego zacznę od krótkiej rodzinnej historii. Wigilię w 2023 r. obchodziliśmy w pięcioro: my z żoną, nasze mamy i  nasz pies Bolo. Karp zjedzony, pierogi także, inne potrawy – również, można więc porozmawiać (śmiech). Tematów było wiele, bo mamy z Anną szczęście, że spotkania rodzinne odbywają się zawsze w dobrej atmosferze, są niewymuszone, nie ma nigdy niezręcznej ciszy ani kłótni. Rozmawiamy więc sobie na różne tematy, nagle pojawia się… gościni. Nie, nie, nikt nie zapukał do drzwi (śmiech)  – to któraś mama zapytała nas, co sadzimy na ten temat jako językoznawcy. Mamy miały wiele pytań, ale też wiele ciekawych obserwacji. Ten temat naprawdę wywołał emocje przy stole, ale tylko w pozytywnym znaczeniu: były ciekawostki, różne poglądy, dużo humoru. Mogę więc potwierdzić na swoim przykładzie, że feminatywy, a szerzej – współczesna polszczyzna rzeczywiście mogą wywołać emocje przy rodzinnym stole.

W komentarzach pod artykułami publikowanymi na portalach internetowych, w mediach społecznościowych także te zagadnienia są obecne. Więcej dyskusji o języku – bardzo mnie to cieszy. Choć są również gorsze strony. O nieuzasadnionym krytykowaniu osób sceptycznych wobec feminatywów już mówiłem. Widzę też, że są ludzie wyspecjalizowani w feminatywach, którzy 99% swoich wystąpień publicznych i internetowych postów poświęcają temu tematowi, do tego stosując raczej profeminatywną propagandę, czyli traktując ich używanie jako językowy, a wręcz etyczny, obowiązek. Rozumiem sens istnienia specjalizacji, ale to jest dla mnie gruba przesada. Taki przykład: specjalizowanie się w ortografii i interpunkcji jest logiczne, ale zajmowanie się tylko pisownią z „ch” i „h” – już niekoniecznie. Rozumiem, że w określonych środowiskach, mocno profeminatywnych, można zdobyć popularność, mówiąc tylko o feminatywach. Tak jak nikomu nie zazdroszczę popularności, tak nikt mnie nie przekona, że popularność jest tożsama z merytoryką. Nie, nie jest.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała P.M. Wiśniewska

[1] http://spxvi.edu.pl/ [6.11.2022].

[2] P. Krysiak, Feminatywa w polskiej tradycji leksykograficznej, „Rozprawy Komisji Językowej”

2016,

[3] „Poradnik Językowy” 1901, nr 8, s. 118.

[4] https://rjp.pan.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1861:stanowisko-rjp-

w-sprawie-zenskich-form-nazw-zawodow-i-tytulow [16.03.2023].

Pliki do pobrania /książki dra S. Surendry/: