Rozmawiamy z językoznawcą, korektorem, redaktorem książek naukowych, ale przede wszystkim – autorem dwóch poradników językowych prosto pisanych, adresowanych do każdego użytkownika polszczyzny, który dba o jej poprawność.
Wydał Pan Doktor właśnie drugą książkę o poprawności językowej – praktyczny poradnik poprawnej polszczyzny z przykładami. Do kogo kierowana jest ta pozycja?
Do każdej osoby, która chciałaby być bardziej poprawna językowo. Do ludzi zainteresowanych tym, by o współczesnym języku poczytać w luźniejszej formie – taką zapewnia popularnonaukowy charakter książki. Do osób, które interesują się współczesną kulturą. Język i kultura są nierozerwalnie związane ze sobą, a siłą rzeczy współczesna polszczyzna najbardziej czerpie ze współczesnej kultury. Przy omawianiu reguły językowej często odwołuję się zatem do różnych kwestii pozajęzykowych, m.in. mediów, polityki, sportu. Przyjmuję, że mojego czytelnika interesuje współczesność – i ta językowa, i ta pozajęzykowa.
Jak Pani Doktor zauważyła, nie wspomniałem o wieku osoby, która może sięgnąć po książkę. Nie stawiam bowiem barier wiekowych – ani dolnych, ani górnych (uśmiech). Bywają przecież bardzo dojrzali nastolatkowie i niezwykle infantylne osoby dorosłe (śmiech). „Poradnik” jest i dla małych, i dla dużych. We wstępie do książki gwarantuję osobom poniżej 18. roku życia szczerość, tzn. że nie będę udawał nastolatka, skoro nim nie jestem. O ile to czytelnik (i tylko on!) zdecyduje o tym, czy książka jest dla niego przydatna, ciekawa itd., o tyle jako autor mogę powiedzieć, że obietnicę szczerości spełniłem (uśmiech). Jednocześnie nie ma w książce żadnych treści niewłaściwych dla jakiejkolwiek grupy wiekowej.
Napisałem „Poradnik” z myślą o osobach świadomych znaczenia kultury słowa. Dla tej świadomości miejsce zamieszkania, wykształcenie i inne tego typu kategorie nie mają znaczenia w tym sensie, że nie determinują tego, czy ktoś poważa słowo, czy ma je… w poważaniu (uśmiech).
Poprawność językowa powinna chyba być szczególnie ważna dla osób publicznych lub ubiegających się o stanowiska publiczne czy mandaty, choćby na szczeblu osiedlowym czy gminnym. Z drugiej przeciętny użytkownik języka ojczystego sam popełnia wiele błędów, nie mając nawet takiej świadomości, zatem jakoś bardziej swojsko dla niego brzmi ktoś, kto robi podobne błędy, a to jednak elektorat, liczą się głosy i budowa wiarygodności, a nie poprawność językowa – tylko skuteczność. W tym kontekście robienie błędów językowych może przynieść politykowi każdego szczebla więcej pożytku niż nie.
Ciekawy, wielowątkowy temat poruszyła Pani Doktor. Ludzie z reguły deklarują, że chcieliby, by rządzący byli mądrzy, uczciwi itd., a gdy przychodzi do wyborów, to jakoś takie kompetencje nie są za bardzo brane pod uwagę, ważniejsze okazuje się to, czy kandydat jest swojski. Koniec końców wiele osób wybiera polityków na swoje podobieństwo – myślę o zachowaniach, nie poglądach, bo oczywiste, że głosujemy na ludzi o podobnym do nas światopoglądzie. Jacy wyborcy, tacy politycy – ci drudzy sami się nie wybrali (chodzi mi teraz tylko o polityków z wyboru społeczeństwa, a nie z partyjnego nadania).
Jeśli osoba kandydująca na spotkaniu z grupą wyborców o dużym kapitale kulturowym popełniałaby elementarne błędy językowe, była do tego prymitywna, to zrobi jak najgorsze wrażenie, co – przynajmniej w tej grupie – będzie mieć konsekwencje wyborcze. Ale to przykład dość skrajny – nie trzeba być strategiem politycznym czy mistrzem marketingu, wystarczy ciut inteligencji, by mówić do potencjalnych wyborców w sposób niezrażający do siebie.
Z poprawnością językową w kontekście szans wyborczych jest tak, że całkowite lekceważenie reguł bądź ich totalna nieznajomość mogą ośmieszyć kandydata. Stanie się człowiekiem memem, a nie człowiekiem sukcesu (uśmiech). Podkreślę jednak: to dotyczy tylko krańcowej niekompetencji. Wiele błędów językowych jest tak powszechnie popełnianych (np. używanie słowa „dedykować” w innym kontekście niż poświecić komuś nagrodę czy utwór), że większość osób nie rozpozna braku poprawności.
Kandydat nie popełnia błędu ze względu na taktykę, lecz z powodu niewiedzy. Wyborca błędu nie wychwyci. Konsekwencji błędu nie ma więc żadnych. Naprawdę żadnych. Kiedyś byłem świadkiem, jak pewna pani profesor zajmująca się kulturą języka mówiła studentom (w tonie absolutnego przekonania, że ma rację i nie może być inaczej), że Ewa Kopacz doprowadziła swoją partię do przegranej w 2015 r., bo nie używała (pani premier, nie partia) wzorowej polszczyzny, a tylko taką dopuszczalną w swobodnych formach komunikacji. Widać, jak bardzo życie tylko w jednej bańce (uniwersytecka wieża z kości słoniowej to też bańka) zaburza ogląd rzeczywistości. Jest przecież oczywiste, co pokazuje i dowolna analiza politologiczna, i zdrowy rozsądek, że kwestia poprawności językowej nie wpłynęła w najmniejszym nawet stopniu na wynik żadnych wyborów. Gorzej, że ostatnie lata pokazują, że skrajny brak etyki słowa (np. szczucie na różne grupy, lżenie przeciwników politycznych) także nie przeszkadza w wygraniu wyborów.
A jak ocenia Pan polszczyznę polskich polityków? Jakie są najczęstsze błędy językowe popełniane przez nich?
Oceniam bardzo nisko. Zaznaczę przy tym, że kultura języka to nie tylko poprawność językowa, ale i m.in. etyka i estetyka słowa. Swego czasu Andrzej Lepper zapowiedział, że „Wersal w Sejmie się skończył”. Nie, nie – w porównaniu z tym, co na Wiejskiej odbywa się obecnie, parlament sprzed kilkunastu lat był nie tylko Wersalem, ale też „obiadami czwartkowymi”, „imieninami u cioci” i „balem w operze” (śmiech). A w pełni poważnie, bo to dotyczy nie tylko polityki, ale po prostu człowieczeństwa – seanse nienawiści urządzane przez część polityków w stosunku do osób nieheteronormatywnych czy uchodźców (i długo można by wymieniać) są nie do zaakceptowania. Szczególnie gdy słowa pogardy wypowiadają osoby publiczne.
Na tym tle błędy językowe to inny, lżejszy kaliber. Ale też oczywiście warty tego, by o tym mówić (uśmiech). Politycy namiętnie sięgają po masło maślane – bardzo często używają błędnych form typu „w dniu dzisiejszym”, „tylko i wyłącznie”. Mówią też często, że „dnia tego a tego coś się zdarzyło”, czyli np. „dnia 23 kwietnia skierowaliśmy…”. A przecież gdy podajemy datę, to wiadomo, że chodzi o dzień, samo słowo jest więc zbędne.
A kojarzy Pan jakiś zabawny błąd językowy natury politycznej?
Odpowiem nieco przewrotnie – tzn. podam przykład poprawności językowej w zabawnym kontekście politycznym. Aleksander Kwaśniewski apelował kiedyś: „Jarosławie Kaczyński! Lechu Kaczyński! Ludwiku Dorn i Sabo! Nie idźcie tą drogą!”. Choć eksprezydent nie był tamtego dnia w najlepszej formie (śmiech), to poprawnie użył wszystkich form wołaczowych. Przy imionach (psich też) wołacz ma bowiem formę właściwą dla tego przypadka, a nazwisko zachowuje formę mianownika. To się trochę wiąże z Pani wcześniejszym pytaniem: wystąpienie Kwaśniewskiego mogło mieć jakiś wpływ na wynik ugrupowania, które wówczas wspierał, ale to nie poprawność językowa o tym decydowała (uśmiech).
Który z polityków posługuje się najlepszą wersją rodzimego języka, robi najmniej błędów? Bo o tych, którzy nie znają poprawnej polszczyzny nie pytam, za dużo ich…
Cenię dbałość o język trzech senatorów obecnej kadencji: Marka Borowskiego, Krzysztofa Kwiatkowskiego i Bogdana Zdrojewskiego. Mam wrażenie, że senatorzy bardziej niż posłowie dbają o piękno języka – mniejsza medialność, mniejsze show, większa koncentracja na języku. Może nie jest to argument, by nie likwidować Senatu, ale taką mam obserwację (uśmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała P.M. Wiśniewska