Prof. Krzysztof Lipka jest muzykologiem, filozofem, estetykiem, wykładowcą akademickim. Przyznaje w rozmowie, jak wielką siłą potrafi być muzyka, jaką ma moc…
Jak to się stało, wracając do początków, że przy tak rozległych zainteresowaniach wybrał Pan jako główny przedmiot swej działalności muzykę?
Rzeczywiście, od dziecka niemal interesowałem się wszystkim i miałem długo poważne trudności w podjęciem ostatecznej decyzji. Uczęszczałem do dobrych szkół i nie mogę się na nie uskarżać, jednak, gdyby nie to, co wyniosłem z rodzinnego domu, nie byłbym tym, kim jestem. W mojej najbliższej rodzinie panował kult literatury i muzyki i te dwa nurty pociągały mnie jednakowo. Być może jednak dlatego, że u małego dziecka prędzej dają o sobie znać uzdolnienia muzyczne niż literackie, dano mnie do szkół muzycznych, do których aż do matury uczęszczałem równolegle ze szkołą ogólnokształcącą (III LO im. T. Kościuszki w Łodzi). Matka mojego ojca była pianistką wykształconą w Paryżu, ale jej nie poznałem, bo zginęła wraz ze starszą siostrą ojca w Ravensbrück. Moja mama także nieco grała na fortepianie, a przede wszystkim cudownie śpiewała, ojciec, filozof i historyk, bliższy był literaturze. Ciotki ojca, które mnie wychowywały, bo rodzice byli wciąż zajęci pracą, interesowały się dosłownie wszystkim. Uczyłem się więc muzyki, ale bardzo szybko się zorientowałem, że to dla mnie praca zbyt „fizyczna”, manualna, mechaniczna, a ja potrzebuję głębszego zajęcia myślowego. W średniej szkole muzycznej skończyłem dyrygowanie i teorię muzyki, ale było mi tego mało i specjalnie na moje „żądanie” dyrektorka szkoły muzycznej, kończonej przeze mnie już w Warszawie, Halina Dzierżanowska, zatrudniła profesora kontrapunktu (którego nie było w programie nauczania); przeszedłem także wzmożony kurs śpiewu. Jednak na studia, też po licznych wahaniach, a nawet próbach, wybrałem ostatecznie muzykologię, którą skończyłem pod kierunkiem komunistycznej (ale komunistki jeszcze przedwojennej!) uczonej, Profesor Zofii Lissy, która wywarła na mnie niezatarty wpływ i jako naukowiec, i jako człowiek. Należała do ludzi niepowtarzalnych i bardzo wiele jej zawdzięczam, w tym prawdziwą, głęboką przyjaźń, jaką nauczyła mnie rozumieć w kontaktach międzypokoleniowych, czego zapewne bez niej zawierać bym do dziś nie potrafił. Mimo to muzykologia pozostawiła we mnie poważny niedosyt, bo nikt poza Lissą nie zajmował się w tamtych czasach w Polsce (i dziś sporadycznie) tym, co mnie najwięcej interesowało, to znaczy filozofią muzyki. Ale do poważnej filozofii muzyki i dziś jeszcze daleka droga, zostańmy na razie przy muzyce.
Muzyka opanowała mnie do tego stopnia, od samego początku głównie zresztą Beethoven, że zdecydowanie mi przeszkadzała w nauce w szkole ogólnokształcącej; poświęcałem jej więcej niż cały wolny czas i tylko czytanie książek mogło z nią w moim dojrzewającym sercu konkurować. Wokół muzyki dla mnie kręciło wówczas dosłownie się wszystko i można by po prostu to skwitować stwierdzeniem: to typowe dla młodych ludzi, gdyby nie to, że w moim wypadku była po muzyka klasyczna, poważna, w dodatku im trudniejsza i mniej dostępna, tym lepiej. To jest oczywiście względne, bo dla dziesięcioletniego dziecka IX Symfonia Beethovena była porywająca choć trudna, teraz mogę się tylko z tego śmiać. W radiu słuchałem wyłącznie muzyki poważnej, płyty kolekcjonowałem tylko z takim repertuarem, godzinami mogłem czytać nuty na fortepianie, wieczory spędzałem głównie w Filharmonii, przyjaźnie zwierałem niemal wyłącznie z rówieśnikami rozumiejącymi muzykę itd. Jeszcze w czasie studiów muzykologicznych na UW wylądowałem w Programie III Polskiego Radia (co jest długą i zabawną historią, wiele razy opowiadaną potem na antenie) i przeżyłem w tej instytucji trzydzieści lat, zawsze, mimo licznych i spektakularnych (nawet międzynarodowych) sukcesów, w głębi duszy czując, że nie jest to robota dla mnie. Dopiero po odejściu z radia zacząłem pracę na ówczesnej Akademii Muzycznej (tak, tak, pracuję zawodowo już blisko pięćdziesiąt lat!), żeby dopiero wówczas pojąć, że wreszcie znalazłem swoje miejsce w życiu, że tam poczułem się naprawdę u siebie i że wykładanie było zawsze moim zbyt późno odkrytym powołaniem. Na żale zbyt późno, ale zrobiłem, co mogłem i do dziś staram się podtrzymywać kontakt z uczelnią (obecnie Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina). Taki jest mój skrócony życiorys muzyczny, ale sporo oczywiście pominąłem, jak naukę gry na harfie i na gitarze, wyjazdy (jako obserwator) na liczne konkursy i festiwale, publikowanie krytyk muzycznych (i nie tylko muzycznych), artykuły o muzyce i jej pokrewieństwie z licznymi innymi dziedzinami i książki o tej tematyce. A że było mi tego wszystkiego zbyt mało, pracując w Polskim Radiu na pełnym etacie studiowałem też w normalnym, dziennym trybie i ukończyłem jako pierwszy na roku, historię sztuki na UW. W tych samych latach jednocześnie napisałem swoje pierwsze książki i debiutowałem jako pisarz. A przy tym wszystkim słynąłem (niestety) z bujnego życia towarzyskiego.
To na pewno zastanawiające, że taka czy inna muzyka potrafi ludzi zagarnąć do tego stopnia, że zapominają o wszystkim innym, niemalże o własnym życiu. Dlaczego?
Nie mogę o sobie powiedzieć, by mnie muzyka pochłaniała do tego stopnia. Jeżeli jej poświęciłem aż tyle życia, to jednak muszę przyznać, że prawie cały czas żyłem z muzyki. Ale znam takich, którzy są wyłącznie amatorami, a ich fascynacja doprowadziła do tego, że tylko o muzyce myślą i wszystko jej poświęcają. To akurat uważam za swego rodzaju przegięcie, są na świecie ważniejsze rzeczy od muzyki i od sztuki w ogóle, ale generalnie sztuka należy do tych zawodów czy choćby dziedzin zainteresowania, którym warto poświęcić życie, zachowując jednak, choćby w myśleniu, pewien potrzebny dystans. Druga sprawa to ucieczka. Są takie obszary społecznego bytowania, które gwarantują oderwanie się od rzeczywistości, jeśli staje się ona niemożliwa do wytrzymania; nic tych potrzeb lepiej nie zaspokaja niż właśnie rozmaite sztuki, a muzyka zapewne najbardziej. Nie idzie o to, że – jak niektórzy powiadają – muzyka działa jak narkotyk, bo to prawda, ale tylko w wypadku tych, którzy (jak zawsze w narkotykach) przekraczają miarę. Idzie o coś innego, o to, że muzyka całkowicie nas odgradza od otoczenia, jest najbardziej abstrakcyjną ze sztuk. Tu wsiadam zresztą na mojego konika; najbardziej interesuje mnie w muzyce właśnie jej abstrakcyjna istota. Za najwspanialszą uważam tę muzykę, która całkowicie jest oderwana od wszelkiej semantyki, jak sonata fortepianowa czy kwartet smyczkowy, która o niczym nie opowiada, nie sugeruje żadnych pozamuzycznych treści. Bo są przecież takie wielkie utwory muzyczne, które opowiadają, opisują, naśladują etc. jak choćby Symfonia fantastyczna Berlioza; niczego jej nie ujmując, bo jest to arcydzieło, stanowi w dużej mierze napisany dźwiękami romantyczny pamiętnik kompozytora. Taka muzyka może ludzi przyciągać literacką fabułą, która jest zwykle wydrukowana w dołączonych programach. Lecz chyba większość prawdziwych muzyków, takich muzyków z duszy, będzie wolała muzykę bardziej abstrakcyjną, taką o jakiej zwykle się wypowiadają myśliciele różnego rodzaju, muzykę, która jest czystą dźwiękową konstrukcją, niczym więcej. I właśnie w tym „niczym więcej” tkwi największa tajemnica muzyki. Bo jeżeli jest to abstrakcyjny zestaw brzmień, to dlaczego taki właśnie zestaw najbardziej nas wzrusza na świecie? Bardziej niż książka, wiersz, obraz czy rzeźba? Są poważne kłopoty z wytłumaczeniem tej sprawy, bo przecież coś w muzyce musi tkwić, jakaś wzruszająca treść, bo inaczej wzruszanie się czystą konstrukcją dźwięków musiałoby kwalifikować do wariatkowa. A jednak się tam nas nie zamyka. Co zatem takiego jest w muzyce, że nas ta abstrakcja tak wzrusza? Mam na to własną odpowiedź, ale kłopot w tym, że nikt mi nie wierzy. Może słusznie.
Przejdźmy jednak może do czegoś innego i przypomnijmy, że wśród licznych już cywilizacji na kuli ziemskiej, istniejących lub martwych, nie było takiej, w której muzyka nie tylko by nie istniała, lecz także nie odgrywała poważnej roli. Zwykle kojarzona bywa ze sprawami magicznymi lub religijnymi, a więc zawsze z wiarą. Co to za wiara? Wiara w jej potęgę. We wszelkich cywilizacjach muzyka była albo związana z ciemnymi mocami, zaczarowana, albo też miała boskie pochodzenie i była święta. Czy to mało? A poza tym, druga sprawa, do dziś mamy ponad sto poważnych definicji muzyki, ale wciąż nie możemy się zgodzić na żadną z nich, gdyż muzyka jest czymś znacznie więcej, niż wszystkie te definicje deklarują. Muzyka należy do podstawowych zjawisk na ziemi, jak życie, miłość czy śmierć, o których wszyscy wiedzą, czym są, ale definicji stworzyć nie potrafimy. A taka sytuacja dotyczy wyłącznie rzeczy, zjawisk, bytów podstawowych. Bo muzyka jest czymś podstawowym.
Czym?
Ba! Jest właśnie tym, czego zdefiniować nie umiemy, ale bez czego nie możemy żyć. Jak z tego widać, jest metafizyczną tajemnicą. Jest tym, w czym wypowiada się, może najpełniej, ludzki duch. Byli tacy filozofowie, jak Popper, Cioran czy Bloch, którzy stwierdzali wprost, że muzyka zachodnia jest tym, czego, w razie zagłady całej ludzkości, trzeba by było żałować najbardziej. Gdyż rzeczywiście jest jedynym, niepowtarzalnym zjawiskiem w kosmosie; obrazy czy opisy semantyczne zapewne istnieją wszędzie tam, gdzie istnieje myśl, ale muzyka raczej niekoniecznie. Jest specyficznie ludzka i poza- czy raczej ponadludzka. Na pewno jest najpełniejszym i najbliższym wyrazem samego jadra ducha ludzkości. Niektórzy by powiedzieli: jest tym, co w człowieku boskie i dzięki czemu człowiek nawiązuje kontakt z boskością. To jest oczywiście bardzo, może zbyt, idealistyczna teza, nawet dla mnie, choć jestem idealistą. Ale jedno jest pewne, kto słucha dużo muzyki, szlachetnieje, staje się lepiej nastawiony do świata i do ludzi, życie jego bywa łatwiejsze. Kto idzie za głosem muzyki, nie błądzi. I znów trzeba zapytać, czy to mało? Nie wiedząc, czym jest właściwie muzyka, wiemy o niej bardzo wiele.
Mówi Pan muzyka, ale muzyka ma wiele oblicz. Czy wszystkie z nich bierze Pan pod uwagę?
Oczywiście nie! To, czego słucha młodzież nie jest muzyką. Tak samo myślałem, kiedy byłem bardzo młody, już jako nastolatek. Dziwiłem się i dziwię nadal, że ludzie w ogóle mogą czegoś takiego słuchać i w dodatku się tym zachwycać, co dla mnie jest hałasem. Oczywiście nie neguję wielkiej społecznej roli młodzieżowej muzyki, zgadzam się także z tym, że ta twórczość może inspirować muzykę klasyczną, ale sama w sobie tego rodzaju rozrywka muzyką nie jest. Moim zdaniem prawdziwa sztuka w ogóle nie jest rozrywką, jej zadaniem jest skłonienie ludzi do myślenia, do refleksji. Czy to mowa o muzyce, czy o literaturze, o filmie, o plastyce – zawsze to samo: sztuką jest to, co wymaga myślenia, na pewno nie to, co jest tylko rozrywką, co sprawia przyjemność i umila czas. To jest sztuka masowa, „muzykę” tego typu nazywam „socjologicznym zjawiskiem brzmieniowym”, a nie muzyką. Jeżeli spojrzymy na sztukę w ten sposób, to od razu widać, jak mało osób podobnie do mnie postrzega muzykę. Właśnie, bo prawdziwa sztuka nie jest zjawiskiem popularnym, jest materiałem dla wąskiej elity i nigdy nie będzie powszechna, bo by się nią stała, trzeba by się nad nią skupić, zastanowić, pomyśleć. Dopiero taka sztuka rozwija nas duchowo, podczas gdy sztuka rozrywkowa daje większości populacji wytchnienie, ale nic więcej, bardziej ogłupia niż pogłębia ludzką duchowość.
Nikogo nie zmuszam, by podzielał moje poglądy szczególnie, że takie elitarne rozumienie sztuki bardzo mi odpowiada, dzięki niemu tworzą się pewne grupy w społeczeństwie, niewielkie lecz wysublimowane, które się świetnie porozumiewają na płaszczyźnie sztuki i to bardzo głęboko i efektywnie. To jest rodzaj kontaktu, który mało kto chwyta i którego nikt spoza kręgu nie zrozumie. Wielka sztuka nie nadaje się do popularyzacji, ludzie jej nie chcą, bo wymaga wysiłku, a ludzkość coraz bardziej się od wysiłku wykręca, już nawet niektóre formy rozrywki uważa za zbyt męczące. Ostatnio obserwujemy pewien odwrót najmłodszych pokoleń od elektroniki, od internetu i portali społecznościowych, bo to już staje się wymagające, trzeba się tego uczyć, a to dodatkowe obciążenie w świecie, który wciąż wymaga od nas pracy nad samorozwojem. Ale wracając do muzyki, jeżeli komuś nie odpowiada mój punkt widzenia, to przywołam nieco inny, bardzo trafny pogląd, Rogera Scrutona, który powiada tak: muzyką jest wyłącznie to, czego słuchamy w skupieniu, cała reszta to rozrywka. Bardzo trafna opinia, nie daje co prawda definicji muzyki, ale wskazuje bardzo istotną jej cechę; wielką, prawdziwą sztuką jest tylko to, co wymaga od nas poważnego zagłębienia się w dzieło. Sztuka należy do rzeczy bardzo poważnych, najpoważniejszych na świecie, a nie wyłącznie do zabawy. Zresztą zależy, co kogo bawi, jednych bawią reklamy w telewizji, a innych dzieła filozoficzne. To samo jest ze sztuką.
Czyli konkretnie muzyka kończy się dla Pana na klasyce?
Tak. Włączam w to jednak nawet operetkę, która jest co prawda głupawa, ale ma swoje zalety, a z tego, co uchodzi za sztukę popularną, bezwzględnie jazz. Nie zgadzam się tylko z popularnym charakterem jazzu, to wielka sztuka dla wąskiego grona rozumiejących ją odbiorców, ale z drugiej strony lekki jazz jest najwspanialszą (a może jedyną dobrą?) dźwiękową rozrywką na świecie.
Czy zatem sztuka i muzyka rozrywkowa nie są głębokim przeżyciem? Miliony ludzi wzruszają się tym, co Pan nazywa „brzmieniowym zjawiskiem socjologicznym”? Czy oni wszyscy się mylą? A Pan ma rację?
Nigdy nie twierdzę, że mam w czymkolwiek rację. Mam swoje poglądy, z którymi, jak zawsze, można się godzić lub nie, a przede wszystkim dyskutować. Tu jednak Pani świetnie trafiła. Po pierwsze, większość nigdy nie może mieć racji, bo większość jest przeciętna, a rację miewają już raczej tylko specjaliści, w każdej dziedzinie. Niestety, samiśmy tego chcieli, doprowadzając świat do wysoce przesadzonej specjalizacji. Ludziom się wydaje, że sztuka jest zrozumiała i że jest dla wszystkich. Tymczasem wszystko jest dla wszystkich, ale dlaczego akurat ze sztuką miałoby być inaczej niż z matematyką, fizyką, astronomią, genetyką etc. Ludziom się wydaje, że się znają na matematyce, bo potrafią rachować, ale przeważnie zgadzają się z tym, że teoria względności jest raczej dla wybranych i że zatem nie mają obowiązku jej rozumieć. I słusznie! Ale dlaczego sądzą, że w sztuce jest inaczej? Śmieją się ze współczesnych obrazów, nudzą się czytając ambitną literaturę, unikają poważnych filmów, wzruszają ramionami na współczesna muzykę klasyczną, ale dlaczego nie rozumieją tego, że to jest całkiem ta sama sytuacja, co ze sprawami nauki? Teoria względności jest dla wybranych i muzyka klasyczna jest dla wybranych. Gdyby nasze społeczeństwo było bardziej ambitne, to przede wszystkim próbowałoby tę sytuację zmienić i postawiło sobie pytanie: a może teorię względności udałoby mi się zrozumieć? A może muzyka klasyczna by mi się spodobała? Zapewne tak by było, tylko trzeba się do pewnych rzeczy rudymentarnych przymusić, żeby pójść dalej i tam dopiero się zachwycić. Jeżeli natomiast ktoś nie przebrnie przez tabliczkę mnożenia, to nie ma szans zrozumieć wyższej matematyki i jej niezwykle frapujących problemów, którym naprawdę warto poświęcić życie. Można się również zachwycić tabliczką mnożenia, lecz taki „intelektualista” nie wie, co naprawdę traci.
Wracając do przeżycia, sztuka i muzyka popularna jest głęboko przeżywana przez tych, którzy sobie nie zadali trudu, by pokonać „tabliczkę mnożenia”, a co gorsza im się tylko wydaje, że te przeżycia są głębokie, bo dla prawdziwych znawców są one warte tylko wzruszenia ramion, a głębokie przeżycia zaczynają się na poziomie Mozarta i Chopina. Ludzie się przyzwyczaili chodzić na łatwiznę, ponieważ świat jest co prawda skomplikowany, ale nie jest groźny, tylko to pójście na łatwiznę spowoduje, że świat się stanie dla nich groźny, gdy jego rozwój przekroczy pewną barierę, ale wówczas będzie za późno. Człowiek, w niegroźnym świecie nie czuje nad sobą bata i wydaje mu się, że nie obowiązuje go praca nad samodoskonaleniem, a przecież ten, co przestaje dążyć do samodoskonalenia, przestaje być człowiekiem. Kim się staje? Biernym konsumentem, ja to nazywam „jamochłonem”. Świat nie jest do konsumpcji, świat jest do budowania i doskonalenia. Dopiero takim światem można się zachwycić. A obecne myślenie idzie w złym kierunku. Trzeba pamiętać o ludziach, nie tylko o zabawkach, gadżetach i towarach. Świat tak trzeba budować, by stawał się łatwy do życia (nie do myślenia) dla każdego. Dzisiejszy przerost elektroniki idzie w odwrotnym kierunku, stwarza wspaniałe narzędzia, które tylko komplikują rozbudowę świata, a wraz z tym komplikują życie. Konstruktorzy cieszą się własną zabawą ze wirtualną rzeczywistością, ale zapominają, że świat realny to nie zabawa, ci co ciężko pracują, nie mają czasu i sił na zgłębianie wyszukanych tajników ich zabawek. Nie mam tu na myśli siebie, tylko ludzi wprzęgniętych w ciężką walkę o byt.
Wróćmy do muzyki. Z Pańskich wypowiedzi wygląda na to, że muzyka się ze wszystkim wiąże.
Tak właśnie jest. Nie tylko z rozmaitymi, nawet odległymi sztukami, bo nie ma w zasadzie takiej dziedziny ludzkiego życia, z którą muzyka mnij lub bardziej ściśle by się nie wiązała, jeżeli nie realnie, to przynajmniej w odniesieniach kulturowych (jak na przykład z astronomią). A więc przede wszystkim właśnie z najróżniejszymi naukami, jak matematyka, fizyka, akustyka, medycyna, cała humanistyka i filozofia; z wszelkimi wierzeniami i z religią; ze wszystkimi zapewne formami rozrywki, wypoczynku i zabawy; z walką zbrojną, wojskowością, z wszelkiego rodzaju cielesnymi ćwiczeniami; z czterema żywiołami, z kosmosem, przyrodą, ze światem roślin i zwierząt itd. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo to kwestie, z którymi na co dzień nie mamy do czynienia, ale kiedy zaczniemy drążyć, od razu wychodzą najrozmaitsze związki. Kiedyś, gdy jeszcze byłem młodzieńcem, w pewnej nieco żartobliwej dyskusji powiedziałem, że można by napisać artykuł o związkach muzyki z każdym odległym tematem, na przykład taki tekst, jak się wyśmiewał Gombrowicz, „Słoń a sprawa polska”, podobnie więc można także ująć temat „Muzyka a słoń”. Towarzystwo się ubawiło moim kosztem i słusznie, a ja wziąłem się za pisanie i felieton pod tytułem „Słoń w składzie instrumentów muzycznych” wyszedł mi tak długi, że ukazał się w dwóch odcinkach w kolejnych numerach pisma. To zabawne, ale mówiąc poważnie związki muzyki z życiem, wiedzą, kulturą, historią i całą cywilizacją są tak gęste i bogate, że w zasadzie można by na ten temat wydawać miesięcznik.
Czy to jest ten właśnie grunt, na którym Pan buduje swoją filozofię muzyki?
Tak, między innymi można i tak powiedzieć. Generalnie na studiach muzykologicznych tym byłem przede wszystkim rozczarowany, że ta dyscyplina całkiem pomija to wszystko, czego się po niej spodziewałem, czyli związki muzyki ze wszystkim możliwym, a głównie z filozofią. Teraz jednak, kiedy muzykologia stopniowo ulega coraz większym przeobrażeniom, woli się zająć „brzmieniowymi zjawiskami socjologicznymi” niż znaczeniem i rolą muzyki w całej ludzkiej kulturze. Mówię o tym przy każdej okazji od czterdziestu lat, ale to groch o ścianę.
Jeżeli natomiast chodzi o filozofię muzyki sensu stricto, to marzy mi się taka jej wizja, kiedy będzie można systematycznie rozszerzyć tę nową stosunkowo naukę na wszystkie po kolei dyscypliny filozoficzne, to znaczy zająć się osobno ontologią muzyki, czyli sposobem istnienie bytu zwanego muzyką; epistemologią muzyki, czyli skompletowaniem wszelkich możliwości jej poznania; etyką muzyki, czyli sposobami, na jakie przejawia się w muzyce i przez muzykę dobro; no i wreszcie zreformowaną estetyką, o czym już mówiłem. Ale to nie jest do wykonania na gruncie muzykologii ani teorii muzyki w uczelniach artystycznych, do tego trzeba powołać osobna dyscyplinę uniwersytecką, właśnie filozofię muzyki (a może wstępnie filozofię sztuki z wewnętrznym podziałem), gdzie znajdzie się także między innymi miejsce na więzi muzyki ze wszystkim na świecie. W historii naszej zachodniej myśli nie brakowało takich filozofów, którzy zapewniali muzyce wiodące miejsce w kulturze, jak choćby Schopenhauer, a nawet takich, którzy uważali, że od potencji muzyki zależy przyszłość kultury, jak Ernst Bloch. Niczemu nie przeszkadza, że to niezwykle idealistyczny punkt widzenia; największym idealistą był Platon, a jego koncepcja bytu – o ile nie jest jedyna trafna – to do dzisiaj, po dwóch i pół tysiącach lat, jest chyba wciąż najbardziej zapładniająca.
Nie chcę się zbytnio rozwodzić na filozofią muzyki, ponieważ Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina wydał cztery moje dość grube tomy z zakresu filozofii sztuki, głównie muzyki, ale nie tylko, i zawsze można do nich sięgnąć. Mam też zamiar wydać tom następny, bo mam wciąż nowe pomysły, nowe punkty widzenia i planuję syntezę moich poglądów na muzykę, a może nawet coś więcej, a zatem na wszystko przyjdzie czas.
Czy uważa Pan muzykę klasyczną za najważniejszą ze sztuk?
To już jest sprawa osobista, każdy ma prawo do własnej hierarchii sztuk, co kto lubi, co komu odpowiada, co najgłębiej przeżywa. Patrząc z miarę obiektywnie muzyka stoi najwyżej z punktu widzenia swej abstrakcyjności, jest największą abstrakcją stworzoną przez człowieka. Może także z punktu widzenia jej uduchowienia, siły oddziaływania, jej roli wychowawczej, bo nic innego tak głęboko nie uszlachetnia ludzkiego wnętrza. Jak widać są to argumenty niebagatelne. Ale każda ze sztuk ma inne cechy, które ją wyróżniają ponad pozostałe. Poza tym moja miłość do sztuki jest tak silna, że sam się waham, którą kocham najsilniej, były w moim życiu okresy, kiedy każda po kolei brała górę nad innymi, nie tylko architektura czy malarstwo, ale nawet abstrakcyjna instalacja. Jestem otwarty na wszystko, co choćby zbliża się do sztuki i nawet jeśli dany obiekt mi się nie podoba, to jestem gotów analizować go, wmyślać się w niego, budować koncepcje teoretyczne i estetyczne. Na a literatura po prostu jest moim życiem w tym samym co najmniej stopniu, co muzyka, a nawet więcej, bo dodatkowo ma tę przewagę nad muzyką, że w dziedzinie muzyki niczego (mimo prób) nie skomponowałem, natomiast w dziedzinie prozy i poezji wydałem parę tomów wcale dobrze przyjętych przez krytykę. Jak choćby ostatnio „Statek szaleńców. Dziennik pokładowy” (Manufaktura Słów, Gdynia 2020).
Dziękuję za rozmowę.
Paulina M. Wiśniewska
Foto: Andrzej Pietrzyk