Z dr. Sebastianem Surendrą, językoznawcą i kulturoznawcą, którego najnowsza książka Portal językowy – źródło wiedzy czy błędu? O mediach wczoraj, dziś i jutro jest już na rynku, rozmawiamy m.in. o tym, czy łatwo być autorem, a także co daje spotkanie z czytelnikiem.
Właśnie wydał Pan swoją trzecią książkę. Jest Pan dumny ze swoich osiągnięć?
Nie jestem typem faceta zakochanego w sobie, Jak każdy człowiek mam wiele wad, może bardzo wiele (uśmiech), ale osobowość narcystyczna jest poza mną – i nie dam jej szansy zbliżyć się do siebie (śmiech). Zawsze uważam, że coś mogłem zrobić lepiej. Tak samo jest z książkami – po czasie stwierdzam, że jakieś zdanie mogłem dodać, dać inny przykład itd. Jednocześnie wiem, że choć proces twórczy jest nieustanny, to nie można w nieskończoność czegoś dopisywać, bo żadna książka by się nigdy nie ukazała. Przemyślenia nie idą zresztą na marne, bo wykorzystuję je przy kolejnych publikacjach – czy książkowych, czy postach popularyzujących w mediach społecznościowych wiedzę o języku.
Po frazę „jestem dumny z…” sięgam wyłącznie w odniesieniu do mojej najlepszej połowy, czyli żony Anny, a także do psiecka Bola (są różne modele rodziny, a to, że niektórzy uznają tylko jeden za właściwy, jest ich problemem, nie moim) – nigdy wobec siebie.
Jednocześnie bardzo się cieszę z odbioru moich książek przez czytelników. Spotkałem się z wieloma pozytywnymi opiniami – w „realu”, w social mediach, jak i drogą mailową. Moje książki mają bardzo dobre oceny w internecie, a portal Mądre Książki, najważniejszy portal oceniający książki popularnonaukowe, przyznał obu moim poprzednim publikacjom najwyższą ocenę. To dla mnie niezwykle ważne, bo książka w chwili wyjazdu z drukarni jest „tylko” owiniętym w papier zbiorem myśli autora. Jej życie zaczyna się wtedy, gdy jest czytana, komentowana. Wtedy następuje wymiana myśli – nie musi być oczywiście bezpośrednia. Nie ma książki bez czytelnika (uśmiech) – pomijam rzecz jasna sytuację, gdy pisanie ma np. funkcję terapeutyczną.
Kiedy znajduje Pan czas na pisanie, bo przecież normalnie Pan pracuje jako korektor i redaktor?
Gdyby było takie miejsce, czy to w hipermarkecie, czy na zieleniaku, czy w Mielnie, czy na Pustyni Błędowskiej, w którym można by kupić karnet na wydłużenie doby, to walczyłbym o ten produkt z większym zaangażowaniem niż ludzie wyrywający sobie przed świętami karpia z Lidla (śmiech). Skoro nie jest to możliwe, to trzeba sobie radzić inaczej. Niekiedy stanowi to naprawdę duże wyzwanie.
Prowadzę z żoną firmę redakcyjno-korektorską. Tekstów do sprawdzania jest dużo – to oczywiście cieszy nas jako przedsiębiorców (uśmiech), choć gdy czasem nałoży się na siebie kilka większych projektów, to radość pojawia się dopiero po satysfakcjonującym obie strony finale, czyli przesłaniu poprawionego materiału. Dotrzymanie terminu i jakości to świętość, ale wiadomo – nic się nie zrobi ani samo, ani szybko, bo jak ma być dobrze zrobione, to nie może być szybko. Redakcja tekstu to tylko część prowadzenia firmy, bo dochodzą przecież mailingi, fakturowania itd. Gdy sprawy firmowe są na dany dzień zamknięte, to dopiero wtedy mogę przejść z trybu „redaktor językowy” na tryb „autor”.
Pisanie książki popularnonaukowej to nie jest strumień świadomości – coś wiem, dzielę się widzę, piszę, skończyłem. To tak nie działa. Materiał opiera się na zebranych badaniach, a zawsze mi zależy na tym, by baza tekstów była duża. bo to zapewnia reprezentatywność. To część stricte naukowa. Jest też część popularyzatorska – pisanie tak, by czytelnicy mogli ze zdobytymi informacjami zostać na dłużej, przemyśleć to. Moja wizja popularyzowania wiedzy to wyjaśnienie kwestii naukowych za pomocą odniesień do życia codziennego, do kultury współczesnej. Sprawami społeczno-kulturowymi mocno się interesuję, ale za każdym razem przy poruszaniu danego wątku w książce sprawdzam dane wydarzenie w różnych miejscach, by wszystko było uczciwe intelektualnie. Bez tego nie ma książki, ba – bez tego nie ma życia. Przynajmniej dla mnie (uśmiech).
Nie prowadzę badań tylko na użytek własnych książek. Brałem np. udział, razem z żoną, w dużym projekcie naukowym, którego efektem było wydanie w 2024 r. Leksykonu terminów medialnych (pod red. nauk. K. Wolnego-Zmorzyńskiego i in.). Poza tym jestem współredaktorem naukowym trzech książek, napisałem kilka tekstów, które stały się częścią różnych książek naukowych.
Bycie przedsiębiorcą i naukowcem to dwie bardzo ważne dla mnie sfery życia. Ale najważniejsza jest rodzina – dla niej nie może zabraknąć czasu.
Współczesna polszczyzna i współczesna kultura to moje dwie wielkie pasje, trzecia to sport. Dla zdrowia psychicznego i fizycznego to wielogodzinne siedzenie przy biurku przed komputerem trzeba rozchodzić – na szczęście dla mnie to nie obowiązek, lecz sama przyjemność, przy czym zamiast rozchodzić, wolę rozbiegać na boisku koszykarskim (uśmiech). Czas też pędzi, nie maszeruje…
Żeby było jasne: nie czuję się wyalienowany przez czas (śmiech), na nic się nie skarżę, bo to moje świadome wybory. Po prostu szkicuję realia.
Polszczyzna to Pana pasja. Różnym aspektom współczesnego języka poświęcił Pan trzy książki. Co, tak w wielkim skrócie, je łączy, a jakie są różnice?
Słownik ortograficzny współczesnego języka polskiego z poradnikiem i Poradnik językowy prosto pisany są o poprawności językowej. Pierwsza książka dotyczy polszczyzny pisanej (w zakresie ortografii i interpunkcji), a druga – i pisanej, i mówionej (w zakresie nie tylko ortograficzno-interpunkcyjnym, ale też leksykalno-składniowym).
W książce Portal internetowy – źródło wiedzy czy błędu? O mediach wczoraj, dziś i jutro poprawności językowej dotyczącej zapisu też poświęcam sporo miejsca, ale na pierwszym planie jest język mediów pod kątem narracji i argumentacji. Wyraz „błąd” w tytule ma zatem podwójne znaczenie – odnosi się zarówno do sytuacji, gdy użytkownik mediów spotyka się z manipulacją i dezinformacją, jak i do natrafiania na rozmaite błędy językowe. Media w dużej mierze kształtują wiedzę człowieka o świecie – tę pozajęzykową, jak i językową – dlatego trzeba je badać więcej, a nie mniej. Portal… to opowieść o mediach, o ich języku, o ich dobrych i złych praktykach.
Pierwsze dwie książki to poradniki językowe, najnowszą pozycję określiłbym jako poradnik medialny. Przy czym wbrew pozorom to nie tylko nie są fundamentalne różnice, ale te trzy publikacje na swój sposób się dopełniają. Współczesna polszczyzna to przecież zarówno poprawność językowa, jak i kwestia odpowiedniego przekazu, doboru słów. Do mediów odwoływałem się czasem już w pierwszych dwóch książkach – nie może być inaczej, skoro moja naukowa droga od początku opierała się na badaniu treści portali internetowych.
Wspomniałem wcześniej o swojej wizji książki popularnonaukowej. Ona spaja wszystkie moje publikacje. Liczne odniesienia popkulturowe czy społeczno-polityczne stosuję z dwóch powodów. Po pierwsze, mam absolutne przekonanie, że prędzej zapamiętujemy to, co ma dla nas znaczenie, a wypychamy z pamięci (albo ulatują same – uśmiech) to, co bezkształtne, miałkie. Taki najprostszy przykład: chcę pokazać czytelnikowi podmiot i orzeczenie. Zdanie „Lampa jest biała” zapominamy jeszcze przed postawieniem kropki. Za to zdanie „Smarzowski jest wybitnym reżyserem” daje szansę na to, że czytający je zapamięta, nawet jeśli tego twórcy szczerze nie znosi. Więcej – jeśli będzie mieć refleksję typu „Kogo ja bym uznał za wybitnego reżysera?”, to mamy rozważenie i kwestii języka, i kultury. Po drugie, skoro książki piszę w klimacie szczerej rozmowy z czytelnikiem, to dzielę się z nim także swoimi gustami. Dyskusja to nie ciągle poklepywanie się po plecach.
Autor nie zawsze ma szansę poznać swoich czytelników, Panu się udało – podczas Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie. Jakie wrażenia?
Spotkanie z czytelnikiem to zawsze przyjemne doświadczenie. Czasem też zaskakujące – np. niedawno w czasie zakupów w markecie podeszła do mnie pewna pani i podziękowała za Słownik ortograficzny… i Poradnik… – powiedziała, że dopiero po tych książkach jej dziecko zrozumiało ortografię i inne zasady językowe.
A co do samych Targów – pierwszy raz byłem na nich jako autor. Doświadczenie super (uśmiech). Delikatnie rzecz ujmując, nie jestem mistrzem rozmowy o niczym (śmiech). Mój świat to konkretna rozmowa z konkretnym człowiekiem. I tak właśnie było na Targach. Odbyłem pogłębione rozmowy z bardzo wartościowymi ludźmi.
Czy coś szczególnie zapadło Panu w pamięć z tych rozmów?
Z każdą osobą rozmawiałem o czymś innym – to był naprawdę szeroki zakres tematyczny: od znaczenia targów książkowych dla branży wydawniczej, przez metody radzenia sobie z interpunkcją, po zagrożenie dezinformacją, przyszłość mediów. Poszerzająca, a nie zwężająca perspektywa – to lubię i to zapamiętam z tych spotkań na długo (uśmiech). Takie rozmowy tylko mnie utwierdzają w tym, że takimi tematami warto się zajmować, bo jest z kim o tym rozmawiać. Często słyszę głosy, np. w kontekście rosnącej roli AI, o „zmierzchu humanistyki”. A czy może być coś ważniejszego od szukania odpowiedzi na pytania: kim jesteśmy?, dokąd tuptamy? (uśmiech). Język, kultura (w tym medialna) – przecież to elementy tożsamości.
Panuje przekonanie, że odchodzimy od książek, a czytelnictwo nie ma się najlepiej. Targi zaprzeczają chyba tej tezie?
Badania czytelnictwa są różne – jak to bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Tytuł artykułu medialnego (np. Polacy zaczęli czytać czy Polacy jeszcze mniej czytają) czy nawet pobieżne zapoznanie się z danym badaniem to tylko część rzeczywistości. Zawsze trzeba by zagłębić się, czy chodzi tylko o książki papierowe, czy także o e-booki, czy o kupno książek, czy o ich czytanie.
Targi książki cieszą się z reguły bardzo dużym zainteresowaniem zwiedzających. To nie jest jednak wykładnik zainteresowania książką w skali makro, bo np. to, że w konferencji klimatycznej weźmie udział wiele osób, nie oznacza, że w skali kraju tak samo duże jest zainteresowanie ludzi tym tematem.
Odwiedzający targi są niejednorodną grupą. Niektórzy przychodzą na spotkanie z ulubionym autorem (tu zawsze są największe tłumy przy autorach powieści kryminalnych i literatury young adult). Wiem, że znajdą się tacy ludzie, którzy sapną: „Ach, co to za literatura, to gatunkowy gorszy sort”. Absolutnie się z tym nie zgadzam – książka to zawsze wartość (pomijając oczywiście propagowanie teorii spiskowych, totalitarnego ustroju itd.). Gdyby nie dany gatunek, to część osób nie czytałaby nic. Skoro ci ludzie znaleźli swój kawałek podłogi (uśmiech), to można tylko się cieszyć – przynajmniej ja się cieszę.
Wielu ludzi na targach chce kupić książki. To generalnie czytelnictwu dobrze rokuje, choć jest też druga strona medalu – słyszałem wiele opinii (zarówno kupujących, jak i wystawców) wskazujących na to, że część ludzi chciałaby kupić książkę za bezcen albo najlepiej dostać ją za darmo. No ale książka za darmo się nie ukazała (co oczywiście nie stoi w sprzeczności z zastanowieniem się nad poszczególnymi elementami kształtującymi cenę). Mam nadzieję, że przynajmniej część z tych osób pamięta o istnieniu bibliotek czy regalach, na którym można zostawić książkę, jak i wziąć coś dla siebie.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała PM. Wiśniewska
Fot. Archiwum prywatne bohatera wywiadu