Rozmawiamy z Zofią Konopielko, naukowcem, lekarzem, autorką bloga o charakterze wspomnieniowym.
- Zaczynała Pani pracę jako lekarz w Przychodni Rejonowej ZOZ Warszawa Żoliborz w 1971 roku. Jak w latach 70. wyglądała podstawowa opieka zdrowotna? Jakie były warunki pracy?
To był staż podyplomowy łączony z pracą w przychodni (cztery godziny w szpitalu, różne oddziały i cztery godziny w przychodni plus wizyty domowe). Kierował na tę formę pracy tzw. Pełnomocnik ds. Zatrudnienia przy Rektoracie i ci, którzy jak ja nie mieli wysokich protekcji, ba, nawet żadnego lekarza w rodzinie, czekali na taki staż. Wyróżniający się znajomościami od razu mieli staże kliniczne i jak się okazało po latach, bywało, że wyznawali, iż poza szpitalem boją się pacjentów i pracy w rejonie… O medycynie, teraz zwanej POZ, wiedziałam tylko to, co od rodziców – urodziłam się w 1947 r., a rodzice mieli 40 lat, co na owe czasy było już wiekiem starszym, leczyli się, bo byli schorowani po przeżyciach wojennych (matka przybyła z Wileńszczyzny z moim bratem, zostawiła tam grób drugiego braciszka, ojciec przeżył sześć lat obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen). Podczas studiów mieliśmy przedmioty kliniczne, praktyki wakacyjne też tylko szpitalne, laboratorium i sanepid, a tu nagle rzucenie na szerokie wody lekarza rejonowego… Nigdy nie zapomnę śp. Marzenki Kieniewicz, synowej słynnego profesora historyka Stefana, która przyjmowała w sąsiednim, też miniaturowym, gabinecie maleńkiej przychodni na Osiedlu Bielańskim o oficjalnej nazwie Wrzeciono pod Hutą Warszawa. Pracowała już dwa lata, więc była ogromnie doświadczona, serdeczna, życzliwa i zawsze doradzała, gdy wpadałam nierzadko z pytaniem, co dalej robić ? Opisywałam objawy, co zleciłam, jakie leki, a Ona z powagą wyjaśniała. Idealnym wręcz rozwiązaniem był Punkt Konsultacyjny w Szpitalu Bielańskim, gdzie można było kierować problematycznych pacjentów i słynny wówczas dr Korkuczański na bieżąco konsultował, opisywał, a czasem nawet dzwonił z poradą…
- Jacy pacjenci wtedy przychodzili? Pamięta Pani jeszcze może swoich pacjentów z tamtych lat? Jakieś sytuacje dramatyczne, a może i zabawne?
Część moich doświadczeń z pierwszej po studiach pracy, przychodni rejonowej opisałam w rozdziale Na medycznej ścieżce, w blogu zofiakonopielko.pl. Oto dwie z nich.
Nóż w żołądku. Z moich przeżyć „przychodnianych” zapamiętałam szczególnie jedno. Otóż któregoś dnia do gabinetu wszedł wysoki smukły młody mężczyzna. Wśród moich pacjentów rzadko zdarzały się osoby w tym wieku, gdyż dominowali starsi, chorujący na tysiące chorób równocześnie. No, może przesadziłam, nie tysiące, ale co najmniej kilkanaście. Ten młody człowiek miał tatuaż w postaci kropek w zewnętrznych kącikach oczu i kropki pomiędzy palcami dłoni. Nie było to zjawisko nadzwyczajne, gdyż już wiedziałam, że określone grupy przestępców czy tylko drobnych złodziei, np. kieszonkowców, znakowało się w ten sposób. Czasami też widywałam osobników z wytatuowanym na lewej stronie klatki piersiowej wizerunkiem bujnej w kształty kobiety. Jeden z nich miał na tym rysunku liczne linijne blizny. Gdy zapytałam, czy był to jakiś uraz, odparł z ogromną szczerością i nawet dumą, że zwróciłam na to uwagę: „To jest moja Baśka i gdy mam problemy, to Baśkę po oczach”. Tak to dowiedziałam się przy okazji, że ówczesną modą było reagowanie na jakieś problemy ze sobą, środowiskiem czy sympatią, nacinaniem takiego tatuażu nożem lub żyletką. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, bo dopiero po latach opisano samouszkadzanie ciała, które poprzez ból fizyczny przynosi ulgę w bólu zależnym od nieradzenia sobie z traumą, ale może być też niemym wołaniem o pomoc. Niejednokrotnie pacjenci mieli tatuaż na ramieniu ze znaków imitujących dystynkcje wojskowe – kapitana, a częściej majora. To w świecie ludzi tego pokroju miało jakieś znaczenie, ale do końca nie wiem, jakie. Takie obserwacje i doświadczenia młodej lekarki miałam już za sobą. Jednak ten pacjent zaskoczył mnie niezmiernie. Gdy spytałam go o dolegliwości, powiedział, że właściwie żadnych nie ma, poza tym , że połknął w więzieniu nóż i nie wie, co ma dalej zrobić. Udałam, że informacja jest dla mnie jak chleb z masłem, zwyczajna, naturalna. Jednak w środku wszystko mi się zagotowało. Pomyślałam, że sobie ze mnie żartuje. Pewnie usłyszał, że jest jakaś młoda lekarka w przychodni i postanowił sprawdzić, jak zareaguje, by w perspektywie opowiadać kolegom jak tę młodą zrobił jak się wówczas mawiało „w bambuko”. Ale wyparłam tę pierwszą myśl, bo pomysł w gruncie rzeczy nie miał większego sensu. Popatrzyłam na niego, był spokojny, poważny. Wyglądał zwyczajnie, oczywiście nie licząc tych tatuaży. Nie robił osoby zaburzonej psychicznie. Tak czy inaczej, należało go potraktować poważnie. Zapytałam więc spokojnie, czy naprawdę połknął nóż? A jaki to był nóż? Odpowiedział, że kuchenny. Zbadałam człowieka jak przystało na młodą lekarkę po dobrej szkole medycznej – od górnych partii ciała przeszłam więc do brzucha. Skóra, podobnie jak na twarzy i klatce piersiowej i też na brzuchu była śniada, człek wyglądał jakby przybył znad morza, a nie więzienia, co już było podejrzane. Brzuch bez grama tłuszczu, miał wyraźnie zarysowane ślicznie wymodelowane mięśnie, jak z atlasu anatomicznego. Dokładnie i bardzo delikatnie zbadałam ten brzuch i nic nie budziło mojego niepokoju. Zupełnie nie wierzyłam temu człekowi. Ale dla porządku zleciłam zdjęcie przeglądowe jamy brzusznej w trybie pilnym. Wrócił jeszcze tego samego dnia z kliszą rentgenowską w dłoni, nawet bez opisu. Dla przypomnienia, w tamtym czasie i jeszcze długo później wyniki badań rentgenowskich były obrazowane na specjalnych światłoczułych foliach, a o komputerach i innych nośnikach danych nikomu się nie śniło. Tak więc, gdy obejrzałam zdjęcie rentgenowskie tego pacjenta – opis nie był potrzebny, osłupiałam. Poniżej linii żeber skosem nieomal przez całą jamę brzuszną pokazał się najprawdziwszy nóż. Wyglądało to tak, jakby ktoś specjalnie ten nóż położył na brzuchu pacjenta i zrobił zdjęcie rentgenowskie… Jednak to było niemożliwe, zdjęcie było oryginalne, z zakładu radiologii szpitala bielańskiego, wykonywał znajomy poważny technik i wszelkie tego typu podejrzenia odpadały. Tak więc ostatecznie musiałam uznać, że faktycznie ten młodzieniec połknął nóż i spokojnie z nim przybył do przychodni. A jeszcze przed skierowaniem na badanie radiologiczne zapytałam, kiedy połknął ten nóż. Odpowiedział, że ok. 2 tygodnie temu i być może niezgodnie z prawdę dodał też, że po zgłoszeniu władzom więziennym fakt połknięcia noża został nieomal natychmiast wypuszczony na wolność i jeszcze zdążył zrobić wypad nad jeziora. I niewątpliwie był na wolności z tymże nożem w żołądku i to, co wydało się nieprawdopodobne, okazało się najprawdziwszą prawdą. Ostrze noża miało już nadtrawione przez soki trawienne brzegi, które wyglądały jakby były powygryzane. Natychmiast skierowałam tego pana do Izby Przyjęć Chirurgii pobliskiego Szpitala Bielańskiego z zaznaczeniem kolorem czerwonym, że skierowanie jest na cito! Obiecał, że natychmiast tam się zgłosi. Teraz z perspektywy rozmyślam, czy nie należało zgłosić tego milicji ? Nie wiem, wówczas już nie miałam kogo zapytać, bo inni lekarze już opuścili przychodnię…. Zadzwoniłam do szpitala, dowiedziałam się, że został przyjęty, oczywiście przebył operację, powikłaną przetoką żołądkowo skórną. A ja pozostałam bez odpowiedzi na pytania własne, jak to możliwe, by normalny człowiek zdołał połknąć takie narzędzie kuchenne? W tamtym czasie zupełnie nie wiedziałam o zwyczajach więziennych, dopiero później przeczytałam, że takie zachowania więźniów są nieomal chlebem powszednim.
Przesiedleńcy. W tym jednym z największych bloków, który należał do mojego rejonu, dokonałam ciekawego odkrycia. Otóż było tam mnóstwo maleńkich kawalerek, usytuowanych w kilku pionach domu. W nich to widywałam stare kobiety. Były zwykle przeraźliwie samotne, jednak często w czasie mojej wizyty pojawiła się któraś litościwa sąsiadka. Albo była pomocna tej samotnej, albo tylko chciała się przede mną popisać opiekuńczym sercem. Myślę jednak, że to była prawdziwa, szczera i dobra sąsiedzka pomoc. Wielokrotnie w takim mieszkaniu gdzie znajdował się tylko jeden pokój w jego miejscu centralnym znajdowało się jedno wielkie, często przepiękne stylowe łoże, zajmujące nieomal całą powierzchnię pomieszczenia. Na ścianach czasami wisiały rzędy obrazów, niektórych ciekawych. Tak wyglądało mieszkanie jednej z trzech sióstr Halamek, słynnych przedwojennych tancerek. I ona w nim, jakby zagubiona w aktualnym życiu, miniaturowa i wyniszczona, ale wytworna ze śladami dawnej elegancji i jakiejś dumy na obliczu. Tak to te stare kobiety, stare meble, ślady dawnego, czasami świetnego życia wyrównał czas i ówczesny komunistyczny system. Większość tych kobiet, choć czasem i mężczyzn, to ludzie przeniesieni z domków jednorodzinnych zlokalizowanych na obrzeżach Warszawy. Zniknęły z mapy Warszawy maleńkie domki na uroczych ogródkowych Młocinach, które wyburzono w ramach budowy Huty Warszawa albo chatynki Annopola, cieszącej się złą sławą dzielnicy poza Wisłą, gdyż tam budowano nowe kamienne osiedla. Ludzie przesiedleni na Wrzeciono źle się tutaj czuli, opłakiwali swoje dawne domostwa i przenosili zwyczaje do ciupkich mieszkanek w wielkich bloczydłach. W tym jednym bloku mojego rejonu, w swoich ciupkach mieszkankach, z reguły w kawalerkach leżały chore, stare kobiety. Miały wiele kart informacyjnych z pobytów szpitalnych. Znalazłam tam ciekawostkę, że przyczyną hospitalizacji było np. spożycie lanatozydu w nadmiernej ilości. Był to powszechnie stosowany lek nasercowy z tzw. naparstnicy i jego dawkowanie w pojedynczych kroplach musiało być precyzyjne. Najczęściej były to 3-4 krople dziennie. Zastanawiałam się nad przyczyną przedawkowania. Okazało się, że była prosta. Paniom się myliły buteleczki z tym lekiem z tzw. popularnymi kroplami nasercowymi, których można było bez większej szkody spożyć znacznie więcej niż naparstnic. W czasie jednej z wizyt tzw. patronażowych, tj. obowiązkowo odbywanych w tamtych czasach przez lekarza rejonowego, które miały na celu ocenę stanu zdrowia starszych wiekiem mieszkańców, zajrzałam do szafki nocnej jednej z pań, oczywiście za jej akceptacją. Szafka była po brzegi zapakowana mnóstwem kolorowych buteleczek, flakoników, pudełeczek z lekami. Wszystko było wymieszane, panował tam wielki bałagan i większość zawartości szafki z ogromną ulgą wysypywała się po otwarciu drzwiczek. Po tym odkryciu w ramach kolejnych wizyt u starych ludzi mieszkających w moim rejonie zajmowałam się także porządkowaniem leków. Segregowałam, wyrzucałam leki przeterminowane, których była większość. Zabierałam z domu kolorowe długopisy i malowałam na opakowaniach odpowiednich leków trzy kolory. Leki, które miały być używane rano oznaczałam kolorem różowym, leki południowe – czerwonym, a wieczorne czarnym. Od tej pory posługiwałam się tym prostym kodem i wydaje się, że odnosiło to zamierzony skutek, bo liczba hospitalizowanych z powodu przedawkowania leków wyraźnie zmalała. Odnosiłam wrażenie, że bardzo wiele tych pań nie umie czytać, gdyż znajdowałam u nich rozliczne karteczki, na których różnorodni lekarze wpisywali zalecenia dawkowania leków. Niektóre były wypisane nawet dość wyraźnie. A może moje, przemiłe zresztą, pacjentki miały tylko źle dobrane okulary, nie wiem.
- Potem pracowała Pani w różnych placówkach medycznych, szpitalach, zrobiła specjalizację i doktorat. Swoje życie zawodowe poświęciła medycynie. Jak wspomina Pani te lata?
Od dzieciństwa mówiłam, że będę lekarzem – może z uwagi na chorujących rodziców. Potem myślałam, że jedynym zawodem, który sprawiałby mi podobną do medycyny, choć w zupełnie innym wymiarze przyjemność, to… bibliotekarka.
Uważam, że obrana ścieżka zawodowa była znakomita, uczyła prawdziwego życia – przychodnia rejonowa, szpital zakaźny, a dopiero potem Klinika Nefrologii Centrum Zdrowia Dziecka pod skrzydłami nestorki nefrologii dziecięcej, pani prof. Teresy Wyszyńskiej. To ona przydzielała nam określone dość wąskie tematy i poza pracą w Klinice z pacjentami o różnych schorzeniach przyjmowaliśmy tych „naszych” w przyklinicznej przychodni. Doktorat był podsumowaniem 10 lat pracy z dziećmi z krwinkomoczem i krwiomoczem, u których najczęściej (zamiast biopsji nerki, którą wówczas wykonywano w tych przypadkach dość często) rozpoznawałam stan, który nazwałam „zagrożenie kamicą układu moczowego”, tj. różnego stopnia przesycenia moczu substancjami, które nawet kilku latach mogą się odłożyć w obrębie układu moczowego i uwidocznić w badaniu USG, a to zresztą było dostępne w CZD dopiero w późnych latach 80. XX w. Te sytuacje można było stosunkowo łatwo opanować i po prostu dzieci zdrowiały, co sprawiało wielką radość rodzicom, ale też i medykom… Problemem, który wiązał się zaburzeniami gospodarki wapniowo-fosforanowej, była osteopenia i osteoporoza – dzieci z tymi problemami hospitalizowano w odrębnym oddziale rehabilitacji CZD i konsultowano przez nefrologa, czyli najczęściej przeze mnie. Prowadziłam dwa granty o tej tematyce, ciekawe wnioski wypływały, też praktyczne… Choroby metaboliczne do jakby odrębny nieco temat, bo w okresie, kiedy pracowałam w CZD, istniała Klinika Chorób Metabolicznych, z którą oczywiście współpracowaliśmy. Większość pacjentów tego Zespołu charakteryzowała się uwarunkowanymi genetycznie zaburzeniami różnych szlaków metabolicznych. Mimo odejścia na emeryturę staram się być na bieżąco – czytam artykuły naukowe zawarte w Waszyngtońskiej Bibliotece Narodowej, delektując się dostępem przez Internet, co stało się w ostatnim okresie pracy zawodowej już wprawdzie możliwe, ale tylko po uzyskaniu dostępu zabezpieczanego przez CZD /Centrum Zdrowia Dziecka/. A teraz można w domu wpisać tylko hasło do wyszukiwarki PubMed i drzwi do medycznej wiedzy stają otworem…
- Specjalizowała się Pani w chorobach metabolicznych, to chyba teraz plaga? Co kryje się za tą nazwą? Czym są spowodowane i jak sobie z nimi radzić?
Obecnie dużo się mówi zwłaszcza o zespole metabolicznym z cukrzycą typu 2, otyłością brzuszną, nadciśnieniem tętniczym i jest to niewątpliwy „sukces” cywilizacji. Porad, jak sobie z tym radzić, a raczej jak nie dopuścić do tej dolegliwości, można znaleźć mnóstwo, ale zawsze konieczna jest ostrożność i pogłębiona wiedza, gdyż część z nich to tylko reklamy „cudownych” specyfików… Wielkim niebezpieczeństwem mogą być tzw. zdrowe diety, które nie zawsze okazują się takie zdrowe.
- Nefrologia to też Pani dziedzina. Chyba nie za bardzo szanujemy swoje nerki?
Choroby nerek towarzyszyły ludzkości od zawsze, ale oczywiście notuje się ogromny postęp w rozpoznawaniu i leczenia, choć nadal nie zawsze badany jest mocz, którego wynik może wskazywać na wiele chorób. Myślę, że znacznym problemem może niebawem się okazać zbyt duże obciążanie nerek białkiem a też minerałami poprzez stosowanie różnego rodzaju odżywek czy szeroko reklamowanych suplementów diet…
- Współczesna moda sprzyja chorobom nerek. Znajoma, która przeszła przeszczep nerki, opowiadała, że młode dziewczyny w ostrym stanie chorobowym przychodzą na badanie do lekarza w modnym stroju odrywającym brzuch, a zatem i nerki. Nawet zimą! Moda ważniejsza niż własne zdrowie?
Tak naprawdę to nikt nie udowodnił, że zimno może być przyczyną chorób układu moczowego. Raczej obcisłe spodnie, brak higieny etc. Oczywiście w ostrym stanie chorobowym problem prezentuje się inaczej.
- Ciężka i odpowiedzialna praca nie przeszkodziła Pani w realizowaniu swoich pasji, prowadzi Pani bloga, pisze o przyrodzie, wstawia przepiękne zdjęcia. Co najbardziej lubi Pani fotografować, o czym pisać? Co chce Pani przekazać swoimi tekstami i zdjęciami?
Na pisanie bloga namówił mnie przed wielu laty zięć, bo stale coś im opowiadałam, a nazbierało się przez całe długie i ciekawe życie mnóstwo historii. Wprawdzie pisaniem zajęłam się dopiero na emeryturze, bo przez długie lata były to tylko artykuły naukowe czy rozdziały do podręcznika nefrologii dziecięcej. Dopiero emerytura stała się takim otwarciem „okna na świat”. Właściwie to chcę przekazać to, co przeżyłam, obserwowałam, czasem nawet po latach ktoś odnajdzie swoich bliskich zapomnianych i podziękuje – mam wielu takich blogowych znajomych, choć zwykle to krótki kontakt, ale ważny też dla mnie. A jeśli ktoś czyta i wyraża swoje zdanie, nawet różnie, jest mi miło. A zdjęcia, które też do Instagrama i Facebooka ale pod Nickiem Klara Klon wstawiam – po prostu dzielę się tym, co mnie zachwyca, interesuje – bo świat jest tak piękny, stale niepoznany zaskakujący.
- Interesuje się Pani też genealogią. Z dumą pisze o swojej rodzinie. Pochodzenie – ojciec, Wacław, szlachta kresowa, tzw. dworzanie, bliski krewny Marii Rodziewiczówny, inżynier dróg i mostów; matka, Stefania, góralka beskidzka, nauczycielka. Czym jest właściwie rodzina i co zawdzięcza Pani swoim przodkom?
Zawsze dopytuję ciekawych ludzi o przodków, bo to fascynujące, jakie mają korzenie, skąd się biorą właśnie takimi, jakimi są. Może to w pewnym sensie też fakt, że wychowałam z mężem czworo dzieci i zawsze gdzieś przewijała się myśl – co im przekazujemy, dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Sięganie w głąb korzeni to zrozumienie nawet dziedziczonej epigenetycznie traumy, a rodzina jest najważniejsza – powtarzam za koleżanką, uznaną profesor medycyny, która miała pięcioro dzieci – nieważne dyplomy, zaszczyty, stanowiska, ważne, by dzieci były szczęśliwe…
- A dlaczego tak trudno teraz o więzi rodzinne, o wzajemne wsparcie? O zwykłe lubienie się w rodzinie, rozmowy, spotkania, takie niby zwyczajne rzeczy, ale w wielu rodzinach – nieosiągalne.
Chyba to jednak też epigenetyka, odziedziczyliśmy chłód relacji, który tylko się pogłębia wraz z rozwojem mediów społecznościowych i innych form „oderwania” od rodziny, a nawet przyjaciół. Tak to zapewne epigenetyka – pomimo dawnych rodzin wielopokoleniowych i rodzinnych więzi jednak gdy się czyta, ale też pamięta nawet lata 80. XX w., za mało było przytulania, mówienia, że się kocha dziecko, że jest wspaniałe i jedyne…
- Udało się Pani stworzyć szczęśliwą rodzinę. Od 1968 roku jest Pani zamężna, ma czworo dzieci i ośmioro wnucząt, jest i jedna prawnuczka. Jaka jest recepta na rodzinne szczęście?
Łapać każdą chwilę, doceniać i się radować, że jest…
- Wśród Pani dzieci tylko jedno z czworga wybrało drogę kariery lekarskiej. Nie szkoda Pani?
Każde z naszych dzieci wybrało własną drogę – nikomu niczego nie sugerowaliśmy, akceptowaliśmy wybór każdego dziecka i muszę przyznać, że dopiero one otworzyły mi oczy, że mogą być inne niż medycyna zawody, też ciekawe, choć ciekawe inaczej.
- Czy działała też Pani wolontaryjnie, kiedyś się mówiło – społecznie?
Tak naprawdę w pełnym tego słowa znaczeniu nie działałam ani społecznie, ani w ramach wolontariatu – przyczyny były liczne i chroniczne zapędzenie – ta duża rodzina (pierwsze dziecko urodziłam na 5 r. studiów, drugie na 6. roku studiów itd.), znaczne problemy zdrowotne męża, długo chorujący rodzice, którzy byli z nami do 94 roku życia i umierali przy mnie, praca zawodowa, moc dyżurów…
- Czy jest dla Pani wolontariat, praca na rzecz innych, niezarobkowa, społeczna właśnie?
Może to zabrzmi absurdalnie, ale pracując zawodowo tak intensywnie, nigdy nie walczyłam o zarobki, emeryturę mam, oj, lepiej nie mówić, i w pewnym sensie mam poczucie, że to co robiłam dla innych, często przekraczało normalne ramy pracy – pomoc w rozwiązywaniu problemów rodzinnych moich pacjentów, starania o inne szkoły dla chorujących, ale też z niepełnosprawnościami, a nawet walka o poprawę warunków mieszkaniowych moich podopiecznych i ich rodzin można by w pewnym sensie uznać za wolontariat?… Gdybym miała więcej czasu, lub teraz już siły, na pewno próbowałabym pomagać zwierzętom. Tym, które są w schroniskach… porzuconych, często zapomnianych, a przecież wiernych…
- Dlaczego tak niewielu angażuje się społecznie? Jak ludzi zachęcić do tego?
Może do wolontariatu trzeba wychować? Już od przedszkola? Bo obecne pokolenie chyba jeszcze nie czuje takich potrzeb i nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia też dla własnego zdrowia psychicznego pracy bez wynagrodzenia, pracy dla innych.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała P.M. Wiśniewska