O potędze “klikalności” i o tym, dlaczego obecnie nie należy naśladować parlamentarzystów rozmawiamy z dr. Sebastianem Surendrą, językoznawcą, autorem poradników językowych.
We Wstępie do „Poradnika językowego prosto pisanego”, kolejnej książce z tego cyklu, napisał Pan Doktor, że „Dla każdej osoby dbającej o język ważne jest, by nie wybierać tego, co nieakceptowalne”. Przysłuchując się współczesnej odmianie języka ojczystego, a zwłaszcza czytając komentarze pod postami w mediach społecznościowych, można odnieść wrażenie, że kultura językowa, a nawet – kultura w ogóle – absolutnie nie jest obecnie w modzie. W modzie jest hejt, wulgarność, prostactwo i wszystko to, co nieakceptowalne, jest właśnie akceptowane.
Kilka godzin przed naszą rozmową sprawdzałem tekst do branżowego czasopisma. Autorka artykułu na temat transakcji z kontrahentami w pewnym momencie poruszyła temat wulgaryzmów. Napisała m.in., że one „wzbudzają zainteresowanie, tworzą nieformalną atmosferę”. Po chwili radzi, aby nie kląć zbyt wiele, jednak zaznacza, że „czasem ostra riposta jest niezbędna”. Przyznam, że byłem naprawdę pod wrażeniem… niestosowności tekstu. Czymś innym jest przecież wskazanie, że dla zdrowia psychicznego w określonych sytuacji i w stosownej ilości wulgaryzm się broni, a czymś innym polecać go jako środek nawiązywania lepszych relacji z klientem. Wspominam o tym, bo to dowodzi słuszności Pani tezy. Mamy do czynienia nie tylko z całym przeglądem niestosownych zachowań, lecz także z ich promowaniem. Widać to wszędzie: jest coraz więcej programów telewizyjnych bazujących wręcz na prostactwie. Chamstwo czy wręcz zdziczenie obyczajów nazywane są kontrowersyjnością albo jeszcze lepiej – byciem sobą. Te programy mają wielu widzów, co też dużo mówi o społeczeństwie. Portale internetowe, czyli podstawowe źródło informacji dla wielu ludzi, dla klikalności robią zbyt wiele. Kilka dni temu na popularnej stronie sportowej natrafiłem np. na artykuł opisujący… toaletową przygodę w samolocie pewnego zapaśnika. Tak, tak – codziennie odbywają się ważne dla kibiców różnych dyscyplin zawody sportowe, a opublikowano tekst o tym, jak ktoś – sięgnę po nomenklaturę medyczną – oddał stolec w trakcie lotu. Rozumiem funkcję ludyczną, ale są granice. A może ściślej – moim zdaniem, powinny być.
Prostactwo i wulgarność uwidacznia się także w zachowaniu i języku parlamentarnym, który onegdaj stanowił wzór do naśladowania. Ale teraz chyba nie należałoby naśladować kultury ani języka parlamentarzystów?
Zdecydowanie nie warto naśladować parlamentarzystów. Na wielu poziomach języka i kultury stanowią wręcz antywzory. Myślę tu o wielokrotnym, czasem wręcz nałogowym łgarstwie. O dzieleniu społeczeństwa, czyli niszczeniu wspólnoty. O wypowiadaniu potoku słów, z których absolutnie nic nie wynika dobrego dla nikogo. O wypowiadaniu słów, których się nie rozumie (wpisują się w to także głosowania nad tekstem ustawy, której parlamentarzyści nawet nie przeczytali).
Ludzie często toczą spory o naprawdę istotne sprawy. Nawet przyjaciele mogą zawzięcie dyskutować i zajmować zupełnie inne stanowiska na takie tematy, jak choćby wysokość podatków, model ochrony zdrowia, dopuszczalność bądź niedopuszczalność aborcji. Mają swoje zdania, bronią ich, wierzą w to, co mówią, szanują jednocześnie inny pogląd. Politycy różnych opcji tworzą jakieś dziwne plemiona związane dyscypliną partyjną, w której ginie i autentyczność poglądów, i szacunek dla przeciwnika. Są oczywiście wyjątki, ale reguła jest właśnie taka. Skoro kultura słowa to także jego estetyka, etyka, to trudno w tym wymiarze hołubić polityków.
Takie mamy czasy, można rzec, parafrazując powiedzenie o klimacie. Ale jednak słowniki, wbrew wszystkiemu i wszystkim, cieszą się popularnością i są chętnie kupowane. Taki paradoks?
Tak jak na szczęście nie każdy program telewizyjny lepiej omijać szerokim łukiem (bo nadal są takie, które warto oglądać, choćby teleturnieje wiedzowe) i tak jak nie każdy poseł nazywa przeciwników politycznych „gorszym sortem”, je sałatkę na sali plenarnej i pokazuje publicznie środkowy palec, tak istnieje niemałe grono osób, które dziadostwu na różnych poziomach, także językowemu, mówi: „nie”. I tacy ludzie szukają możliwości rozwoju, kupując różne książki bądź docierając do nich, jeśli koszt kupna przekracza ich możliwości. Ze słownikami jest tak, że część ludzi uważa, że wypada je mieć, część kupiła trochę z obowiązku (np. wymagania szkolne), część z pełnego przekonania. Słownik daje też pewne poczucie stałości, tzn. ma co najmniej kilkuletni termin przydatności. Gdy świat tak pędzi i tak szybko się zmienia, dobrze mieć coś stabilnego. Do słownika sięga się wielokrotnie, co dla osób kochających książki, ale ograniczonych finansowo, też ma znaczenie.
Czy kultura, zwłaszcza kultura języka, ma przyszłość? Czy poprawna polszczyzna przetrwa? Czy też skazana jest wyłącznie na kurz bibliotek i zainteresowanie nielicznych badaczy i naukowców?
Książki o poprawności językowej nigdy nie były na szczytach sprzedaży – i to sobie trzeba uczciwie powiedzieć. Kultura języka, choćby w świetle tego, o czym rozmawialiśmy, też nie będzie w czołówce priorytetów życiowych większości członków społeczeństwa. Nie oznacza to jednak, że takie publikacje muszą zalegać w magazynach księgarni, drukarni. Są i będą osoby zainteresowane taką tematyką, w każdym wieku. Nie będą to tłumy, to na pewno. Ale to nie jest zupełna nisza. Zresztą satysfakcja z każdego rozwiązanego problemu językowego danego czytelnika jest naprawdę duża, przynajmniej ja tak mam.
Ważne jest to też, czy ktoś siada do pisania książki, bo sądzi, że ma coś do powiedzenia w danej sprawie, czy dlatego, że uczelnia domaga się wyrobienia liczby punktów. Pierwszy przypadek daje nadzieję (bo pewności nie ma nigdy), że publikacja komuś się przyda. Druga sytuacja jest ewidentna – gdzie pojawia się widmo punktozy, tam znika autentyczność. Ten ostatni element jest moim zdaniem bardzo ważny. Czytelnika coś do książki musi przyciągnąć, nie wystarczy sam fakt jej ukazania się. Kultura języka jest wartością, ale o wartościach też trzeba umieć rozmawiać.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska
Poniżej: książki autorstwa dra S. Surendry