„Koń jaki jest, każdy widzi” – to słynna definicja z Nowych Aten, XVIII-wiecznej encyklopedii autorstwa Benedykta Chmielowskiego. A jak konia i inne zwierzęta postrzega współczesna polszczyzna? Wyjaśnia to doktor Sebastian Surendra, językoznawca i kulturoznawca.
Wartość… wartości
Chyba jeszcze nigdy w historii fraza „adopcja psa” nie była tak często wyszukiwana w internecie jak po słowach prof. Jerzego Bralczyka: „Nie pasuje mi adoptowanie zwierząt. Jednak co ludzkie, to ludzkie. Jestem starym człowiekiem i preferuję te tradycyjne formuły i sposób myślenia. Nawet mówienie, że choćby najulubieńszy pies umarł, będzie dla mnie obce. Nie, pies niestety zdechł”.
O wypowiedzi znanego naukowca, jak i o toczących się wokół niej dyskusjach (w codziennych rozmowach oraz w przestrzeni internetowej i medialnej) wciąż warto rozmawiać. A w zasadzie nie warto – trzeba. Dlaczego? Bo jeśli nie dyskutować o wartościach, to o czym? Przemiany języka, jego społeczno-kulturowe konteksty, wrażliwość jednostki i kondycji ludzkiej, postrzeganie zwierząt – o randze tych spraw nie muszę nikogo przekonywać.
Zacznijmy filozoficznie: „Człowiek nie wie więcej niż inne zwierzęta; wie mniej. One wiedzą, co powinny wiedzieć. My nie” (Fernando Pessoa). „Tylko z powodu nadmiaru śmiesznej próżności ludzie przypisują sobie duszę innego gatunku niż zwierzę” (Voltaire). Tyle od luminarzy światowej humanistyki. Do kondycji ludzkiej jeszcze wrócę, ale teraz pochylmy się nad dwoma czasownikami.
Adoptować psa – fakt społeczny i językowy
Czy można adoptować psa? Tego pytania aż do publikacji wywiadu z prof. Bralczykiem nie zadawano raczej językoznawcom, lecz wyłącznie pracownikom schronisk dla zwierząt. Chciałbym dwóch rzeczy w tej materii. Po pierwsze, by każdy pies miał szczęśliwy dom. To niestety utopia, zdaję sobie z tego sprawę. Drugie pragnienie jest to względnie realne: by każdy zapamiętał, że można zgodnie z zasadami językowymi adoptować zwierzę. Dowód: „zaopiekować się się jakimś zwierzęciem niemającym swojego właściciela” – to drugie znaczenie czasownika „adoptować” podane w Wielkim słowniku języka polskiego. Psa w adopcji już mamy. A jak ująć w słowa tragedię, że zwierzę było, ale już go nie ma?
Nadzieja zdycha ostatnia?
Co jest pewne – słowniki nie rejestrują czasowników „odchodzić” czy „umierać” w odniesieniu do zwierzęcia. Czy to zatem zamyka temat? Nie. Bo zapytam retorycznie: czy jeśli nie ma Ciebie na Wikipedii, to znaczy, że nie istniejesz?
Język zawsze zmienia się szybciej niż słowniki. To zdrowe i naturalne. Tylko ustalmy kolej rzeczy. Przykład: w moim autorskim słowniku ortograficznym w części hasłowej zamieściłem m.in. doskonale znane fanom koszykówki hasło „small ball” (czyli gra niskim składem). Być może zrobiłem to jako pierwszy, być może nie – to nie ma znaczenia. Kluczowe jest co innego: najpierw użytkownicy języka mówili o small ballu, a słownik ten fakt tylko odnotował. Z poszerzaniem znaczeń jest podobnie. Słowo „rolka” poza tradycyjnym znaczeniem ma też kontekst internetowy. Rejestruje go np. wspomniany już Wielki słownik języka polskiego. Ale gdyby tego nie zrobił i rolka dalej odnosiłaby się w nim wyłącznie do papieru? Tak, masz rację: nie byłoby błędem mówienie o nagraniu rolki. Co ważne, nie chodzi o nazywanie, wbrew słownikom, stołu krzesłem, ale o dodatkowe konteksty użycia, wynikające ze zmian technologicznych, obyczajowych itd.
Zmiana w podejściu człowieka do zwierzęcia następuje i jest to zmiana na lepsze (co nie zmienia faktu, że w tej materii wciąż jest wiele do zrobienia). Ma to też przełożenie na kwestię tego, czy nasi „bracia mniejsi” umierają. czy też… Oto kilka interesujących wypowiedzi polskich naukowców z ostatnich lat: „Myślę, że dzisiaj już mało kto się odważy powiedzieć, że zwierzę zdycha – zwierzę umiera, odchodzi” (prof. Tadeusz Sławek), „Ludzie, którzy są świadomi (myślący), że zwierzę to istota żywa, nie powiedzą, że zwierzę zdechło” (prof. Zofia Zaron), „Użycie w stosunku do zwierzęcia czasownika »zdycha«, w moim odczuciu, jest nie na miejscu. To tak, jak byśmy chcieli przy pomocy języka pomniejszyć śmierć zwierzęcia (dr Olga Kielak).
Czy w świetle tego, co napisałem, uprawnione jest nienazywanie adopcji zwierzęcia adopcją, a jego przejście na drugą stronę można określić zdychaniem? Otóż – można, ale po co? Szczególnie wypowiadając coś publicznie, powinniśmy kierować się empatią.
To, co publiczne, ma… publikę
Porozmawiajmy też chwilę o samej dyskusji na temat słów prof. Bralczyka. Jak to bywa, miały one zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Śledziłem te spory dość uważnie. Wśród akolitów znanego naukowca zauważyłem zadziwiającą tendencję prób zamknięcia ust drugiej stronie. Merytoryczne opinie nazywano hejtowaniem profesora. Jak mantra wybrzmiewały też dwa hasła: „to opinia, nie można więc jej komentować” oraz „to autorytet, jak ktoś śmie go krytykować”.
To poglądy wyjątkowo szkodliwe dla debaty publicznej, warto więc pokrótce je omówić, przy czym ważna kwestia: abstrahujmy od konkretnej osoby w konkretnej sprawie. Spójrzmy szerzej. Po pierwsze, pamiętajmy: wypowiedź publiczna ma to do siebie, że można ją komentować. Także – krytykować. Rzeczowe argumenty „contra” mogą się spotkać z kontrargumentami, ale nie można ich nazywać obelgami. Po drugie, autorytet to drogowskaz, ktoś ważny, ale nie pan(i) i władca na morzu świata. Nie jest nieomylny. Zaiste ślepa wiara w autorytet jest gorsza niż jego brak. Oczywiście w wielu przypadkach powołanie się na autorytet pojawia się tylko dla wzmocnienia przekazu. „Autorytet” (cudzysłów zamierzony) jest dobry wtedy, gdy potwierdza czyjeś zdanie. Gdyby miał inne, nie zostałby nazwany autorytetem. Nie o to w tej instytucji rzecz jasna chodzi, ale przekaz „Lubię cię, bo się mną zgadzasz” ma się z każdym rokiem lepiej.
Zwierzę nie ma być naszym autorytetem. Jest KTOSIEM, kocha i chce być kochane. Jeśli więcej ludzi przyjmie to do wiadomości, wtedy naprawdę będzie lepiej. Z każdym rokiem.
PS Jedno z dwóch zdjęć do tego tekstu należy do najważniejszych fotografii w moim życiu. Zrobiono je 20.09.2017 r. – Bolo, którego z moją najlepszą połową ADOPTOWALIŚMY trzy dni wcześniej, jest z nami w lesie. Małe, krótkie łapki zmęczyły się – dlatego niosłem Bola. Czułem za niego odpowiedzialność. Do dziś tak jest. I do dziś uwielbia, gdy go noszę.
dr Sebastian Surendra