Aktualności

20230408_120821

Tytuł mógłby sugerować, że temat dotyczy sztuki w rozumieniu artyzmu, ale będzie o przyziemnej prozie komunikacji. Refleksjami na ten temat podzielę się w oparciu o obserwacje psychoterapeutyczne a także własne doświadczenia.

Sztuka eliminacji

Do poruszenia tematu eliminacji skłania mnie udział w różnego rodzaju konferencjach i słuchanie wykładów, prezentacji czy referatów. Każda forma werbalnego czy wizualno-werbalnego wystąpienia na oficjalnych spotkaniach ma z góry określony czas, który obowiązuje prelegenta. Powinien obowiązywać, ale czy jest respektowany? W jednej z ostatnich rozmów (wywiadów) przeprowadzonych przez dr Paulinę Wiśniewską powiedziałam, jak wiele przed laty nauczyła mnie informacja przekazana przez promotora mojej dysertacji profesora Andrzeja Rajewskiego, że na obronę doktoratu przeznaczone jest 8 minut i muszę zdążyć w tym czasie przedstawić: założenia, grupę badaną, metody badań, wyniki badań i omówienie wyników. Wówczas wydawało mi się to niemożliwe, żeby blisko 5 lat badań omówić w czasie krótszym niż kwadrans. Ale nie było wyjścia, musiałam dostosować się do tego limitu czasu, żeby nie zakończyć obrony na omawianiu założeń. Musiałam więc popracować nad tempem oraz zakresem wypowiedzi. Praca nad tempem nie polegała na tym, żeby wypowiedź brzmiała jak salwa z karabinu, ale żeby wyeliminować to co zbędne, np. pauzy, zawieszenia, „westchnienia” czy celebrowanie znaków interpunkcji. Natomiast mówiąc o ograniczeniu zakresu wypowiedzi, mam na myśli wyeliminowanie niepotrzebnych słów, ich powtarzanie czy persewerowanie wątków. Wówczas opracowałam wypowiedź tak, by powiedzieć o wszystkim, o czym powinnam i jednocześnie zmieścić się w limicie 8 minut. A był to „trening”, który wpłynął na moje zorganizowanie poznawcze i werbalne wszystkich kolejnych publicznych wypowiedzi. Choć przed obroną również mieściłam się w określonym czasie wygłaszanych referatów, ale wcześniej te teksty nie obejmowały tak obszernego materiału, a i czasu nie przestrzegano tak restrykcyjnie. To doświadczenie związane z limitem czasu przypomina mi się czasami na konferencjach, gdy słyszę jak niektórzy prelegenci nie liczą się z wyznaczonym limitem i zajmują czas przeznaczony dla kolejnego prelegenta. Wydawać by się mogło, że obecnie w dobie rozwiniętej technologii, gdy nie trzeba samemu kontrolować czasu spoglądając na zegarek, bo minutnik często wyświetla się w rogu prezentacji, to niewykraczanie poza wyznaczony czas nie powinno sprawiać trudności. A jednak niejednokrotnie sprawia, bo jest związane nie tyle z zewnętrzną kontrolą upływających minut, co z autokontrolą. Jestem przekonana, że prelegenci wykraczający poza dany im czas, bywa, że znacznie dłużej niż przysłowiowe 5 minut, nie mają złych intencji, a wręcz przeciwnie, nie chcą niczego pominąć, co uważają za ważne i czym chcą się podzielić. A jednak można tego typu sytuacje rozpatrywać nie jako intencjonalnie, ale – przemocowe.

A czego dotyczy ta przemoc? Sądzę, że co najmniej trzech obszarów.

– Po pierwsze – generowanie napięcia emocjonalnego, bowiem przedłużanie prezentacji często zmusza osobę prowadząca daną sesję tematyczną, do interwencji, czyli zasygnalizowania prelegentowi, że przekracza czas. Nie jest to przyjemna sytuacja zarówno dla osoby upominającej, jaki zapewne dla upominanej, bo tym samym „funduje sobie” dodatkowy stres.

– Po drugie – przemocowość polega na zmuszaniu uczestników konferencji czy spotkania do słuchania dłużej niż było to przewidziane.

– Po trzecie – wydłużony czas wystąpienia jednej osoby pochłania i zabiera czas prezentacji drugiej osoby lub gdy jest przed przerwą, skraca czas przerwy.

Pamiętam jedną z konferencji dla lekarzy kilku specjalizacji, na którą przed laty zostałam zaproszona do wygłoszenia wykładu na temat psychologicznych aspektów anoreksji. Wówczas osoba mająca wykład przed moim wydłużyła swoje wystąpienie o 35 minut. Uwagi ze strony prowadzącej sesję niewiele pomogły, a ja byłam w gronie kilku czekających na swoją kolej. Pamiętam, że wówczas nie tylko ja odczułam przemocowość tej sytuacji, polegającą na wymuszeniu na uczestnikach konferencji oraz czekających na swoje prezentacje, przedłużającego się wykładu. Wielu wykładowców i słuchaczy dzieliło się wówczas między sobą podobnymi odczuciami. Być może temat omawiany w ramach tamtego wykładu zawierał tak obszerny materiał, że wymagał podwójnego czasu, może więc w uzgodnieniu z organizatorami konferencji przy planowaniu programu taki wydłużony czas wykładowca by otrzymał, byłoby to wówczas zaplanowane i organizacyjnie przewidziane.

A jak sobie radzić z tym, by czasu nie przekraczać? Odpowiedź jest prosta – zrobić w domu próbną prezentację z zegarkiem w ręku i jeśli czasu nie starcza, to go nie wydłużać, tylko skracać wypowiedź. Na tym m.in. polega sztuka eliminacji w wypowiedziach, na selektywnym podejściu do tego co chce się powiedzieć, jeśli czasu nie starczy by powiedzieć wszystko.

I nie poruszam tego tematu, by kogokolwiek pouczać, lecz by unaocznić, jak wykraczanie poza limit czasu może być doświadczane przez odbiorców. Podobnie odbierane jest, gdy np. w szkole nauczyciel przedłuża lekcje, skracając tym samym uczniom przerwę. Albo gdy pacjent, bez obiektywnego powodu, przedłuża czas wizyty, co może wywoływać napięcie m.in. u lekarza, fizjoterapeuty czy psychoterapeuty, a także u czekających pacjentów. Również w rodzinach zdarza się, że rodzic „wykłada” swoje racje w nielimitowanym czasie, co zwykle u dziecka wyzwala zaniechanie słuchania.

Kunszt różnicowania

Na temat różnicowania, a właściwie o jego deficycie wspominam nie po raz pierwszy. Poruszyłam ten temat m.in. w książce „Trzy światy. Z perspektywy psychoterapeuty” – w rozdziale pt. „Bańki, różnicowanie i mentalny autorytaryzm” (Wydawnictwo Naukowe Silva Rerum, 2021).

A deficyt różnicowania nadaje tej poznawczej umiejętności status kunsztu, choć powinno to być tak podstawowe i oczywiste jak operowanie słowem. W braku różnicowania upatruję, dwie przyczyny, jedną określiłabym jako – styl odbioru i opisywania świata, a drugą – jako manipulację.

W stylu opisywania świata rozpatruję dwa czynniki – poznawczy i emocjonalny. Na czynnik poznawczy m.in. składać mogą się obiektywne poznawcze możliwości/ trudności, dotyczące analizowania, reflektowania czy syntetyzowania. Niektóre osoby mają problemy w samodzielnym operowaniu wymienionymi procesami, a tym samym dokonywaniu różnicowania, czasami potrzebują w tym pomocy. Inni z kolei posiadają potencjalne możliwości poznawczego różnicowania, ale nie wkładają wysiłku, by z tych możliwości skorzystać. Na przykład małe dzieci, które w ramach normatywnego rozwoju nie potrafią jeszcze dokonywać świadomej analizy, spostrzegają otoczenie bez lub z ograniczonym różnicowaniem. Dziecko, które nie lubi kolegi, np. powie, że „on jest głupi”, albo „on nic nie umie” itp. Nastolatek natomiast posiadając już możliwość różnicowania, może powiedzieć, że „kolega nie jest fajny, ale dobrze gra w piłkę”, albo „on jest fajny, ale nie zna się na grach komputerowych” itp. W przypadku małego dziecka uogólniane/ generalizowania jest rozwojowo naturalne, od nastolatka w związku z postępującym rozwojem procesów myślenia, można już oczekiwać analizowania i syntetyzowania, myślenia abstrakcyjnego, a więc także różnicowania. A osoby dorosłe? Niestety często, zbyt często, nie różnicują, a generalizują, mimo potencjalnych możliwości poznawczych, by różnicowania dokonywać. Mówią np. że „lekarze są tacy a tacy”, że „młodzież jest taka a taka”, albo, że „mieszkańcy danego regionu czy danej narodowości są tacy a tacy”, itp. Tego typu odbieranie i opisywanie świata jest nie tylko przejawem niesprawiedliwego upraszczania rzeczywistości, ale stanowi też model obioru i opisu otoczenia dla dzieci i młodzieży. Część osób ma problem z dysonansem poznawczym, czyli, w dużym uproszczeniu, z radzeniem sobie ze sprzecznymi informacjami, że np. Pan X ma wiele chwalebnych cech, ale ma też jedną lub dwie nieakceptowane przez nas wady, więc przy braku różnicowania i dysonansie poznawczym wywołującym dyskomfort, nie potrafimy sobie z tymi sprzecznościami poradzić. Wybieramy więc tylko jedną „wersję” Pana X, a odrzucamy drugą, przy czym jak wynika z moich obserwacji, łatwiej nam odrzucić informacje, które docierają do nas później, niż te wcześniejsze, z którymi się zżyliśmy. Dysonansowi poznawczemu towarzyszy często ambiwalencja, a to łącznie składa się na czynniki emocjonalne leżące u podłoża braku różnicowania. Dotyczy to zarówno sfery życia prywatnego, jak i publicznego. Przy braku różnicowania, osoby publiczne opisywane i oceniane są w kategoriach czarno-białych. Często prezentowane bywają jako wyłącznie „zacne, dobre” albo tylko „złe”. Tak jakby osoba o wielu zasługach nie mogła popełnić błędu czy intencjonalnego czynu nagannego. Lub ktoś, kto często zachowywał się nagannie lub popełniał czyny niegodne, nie mógł zrobić czy powiedzieć czegoś chwalebnego. A to bywa wykorzystywane w celach manipulacyjnych, kiedy w przekazach medialnych nie tylko nie dostrzega się różnic między osobą lub czynem, które mogą być oceniane jako pozytywne, a tymi które mają cechy lub są – naganne czy sprzeczne z prawem. Natomiast próby różnicowania, w ramach manipulacji są medialnie interpretowane jako deprecjonowanie, anulowanie czy unieważnianie. Trudno mi nie odczuwać troski o to, jak bardzo dewastujące dla rozwoju myślenia młodych pokoleń może mieć unieważnianie różnicowania.

Kicz unieważniania

Obserwuję, że unieważnianie, podobnie jak różnicowanie, może dotyczyć sfery poznawczej oraz emocjonalnej. W sferze poznawczej często dotyczy braku różnicowania między faktami i opiniami, mając związek ze słowami amerykańskiego senatora Daniela Patricka Moynihana: “Macie prawo do własnych opinii, ale nie do własnych faktów”. Unieważnić można błędne fakty, a często unieważnia się opinie czy poglądy. Jeżeli np. ktoś myli daty czy fakty historyczne, dane z wyników badań, doniesienia informacyjne, to unieważnianie ich jest nie tylko pożyteczne, ale także pożądane w walce z fałszywymi przekazami.

Unieważnianie opinii w sferze poznawczej może być dokonywane wprost lub pośrednio oraz z użyciem tych samów słów w odniesieniu do faktów, jak i opinii. Przy czym koncentruję się tu nie na faktach, lecz na unieważnianiu opinii czy poglądów. W formie wprost – unieważnianiu służą często takie słowa jak: „nie masz racji, mylisz się, mówisz bzdury, to nieprawda”, a przecież można nie zgadzając się z czyjąś opinią użyć słów wskazujących na subiektywny przekaz, np. „nie zgadzam się, mam inne zdanie, myślę inaczej” itp. Natomiast jak wynika z moich obserwacji unieważnianie nie wprost, a w formie pośredniej czy podprogowej (czyli oddziałującej także na podświadomość) przebiega za pomocą słów, które mogą mieć podwójne znaczenie, w zależności od kontekstu oraz intonacji . Tego typu podprogowe unieważnianie dostrzegam w takich sformułowaniach, jak: „do tej pory nie spotkałem się, żeby tak… (mówić, pisać, itp.), nie wyobrażam sobie, żeby tak (pracować, itp.), nie mogłabym tak (zajmować się, itp.)”. Każdą z wymienionych fraz, można interpretować w sposób na plus, jak i na minus, jako pochwałę czy komplement lub dewaluację, krytykę czy unieważnienie. W interpretacji intencji, jak wspomniałam, pomocny bywa kontekst, intonacja czy mimika, dlatego też w przekazach pisanych, bez szerszego uzasadnienia słowa te mogą sprawiać interpretacyjną trudność.

Natomiast unieważnianie w sferze emocjonalnej zwykle dotyczy negowania czyichś emocji czy uczuć. Najczęściej dotyczy emocji tzw. negatywnych, czyli takich, które wywołują dyskomfort, jak: złość, smutek czy lęk. W trakcie sesji terapeutycznych, szczególnie terapii rodzinnej nierzadko słyszę stwierdzenia, że ktoś (dziecko, rodzic, żona, mąż) nie powinien czegoś czuć, np. komuś „nie powinno być przykro z powodu czyichś słów albo czynów, ktoś nie powinien czuć złości czy lęku z powodu zachowania lub zaniechania, wypowiedzi albo milczenia drugiej osoby. W takich przypadkach również ma miejsce brak różnicowania, bo zamiast negować czyjeś emocje, można powiedzieć, że nie miało się intencji, aby je wywołać, wyjaśnić ewentualne nieporozumienie itp. Ale jak obserwuję, prościej jest zanegować, unieważnić czyjeś emocje lub uczucia, niż zróżnicować intencje od ich odbioru czy ewentualnie przeprosić. To tak, jakby ktoś na klawiaturze nacisnął „delete”, oczekując, że w ten sposób unieważni czyjś stan emocjonalny.

W praktyce trudno oddzielić unieważnianie w sferze poznawczej od unieważniania w sferze emocjonalnej, bo obie sfery w unieważnianiu zwykle są zaangażowane.

Takim czytelnym udziałem obu sfer w unieważnianiu jest np. unieważnianie czyichś osiągnięć słowami: „to nic nie daje, nic z tego nie wynika, wielu to dotyczy, wiele tak robi”, unieważniane bywają w ten sposób cele, np. „to nie ma sensu, to się nie uda”, czy sposoby pracy („jak można tak robić”) itp.

Podsumowując

Nie mamy bezpośredniego wpływu (choć mamy pośredni) na różne aspekty naszego życia, m.in. na globalną politykę, na prowadzone wojny, na rozwój epidemii, na głód w Krajach Trzeciego Świata czy na topniejące lodowce. Ale mamy bezpośredni wpływ na respektowanie czasu w naszych publicznych wystąpieniach. Mamy wpływ na różnicowanie opisywanego czy ocenianego otoczenia, uwzględniając, że bywają niejednoznaczne osoby, których postępowanie może być godne podziwu, co nie wyklucza zachowań nagannych czy sprzecznych z prawem. Mamy także wpływ na powstrzymanie się od unieważniania innych, ich emocji i uczuć, opinii i poglądów, celów czy osiągnięć.

Małgorzata Talarczyk 

www.system-terapia.pl